J-O-B-S (ang. miejsca pracy) – wielkie litery wiszące na elewacji Izby Handlowej w Waszyngtonie przypominają rządzącym politykom, że najważniejszym problemem kraju jest walka z bezrobociem. W weekend przedstawiciele obu partii politycznych chwalili się sukcesem. W marcu liczba miejsc pracy w sektorach pozarolnicznych wzrosła o 216 tys., a stopa bezrobocia wyniosła 8,8 proc. – najmniej od dwóch lat.
Dla Baracka Obamy, w którego sztabie coraz głośniej tyka już przedwyborczy zegar, to bardzo ważna wiadomość. Zwłaszcza że Biały Dom oficjalnie przewidywał, że stopa bezrobocia w IV kw. 2011 r. wyniesie 9,1 proc. Nie wiadomo jednak, czy pozytywny trend utrzyma się przez najbliższe miesiące ani jaka stopa bezrobocia będzie dla wyborców do zaakceptowania. 8,8 proc. to bowiem jak na USA bardzo wysoki poziom. W czasie pierwszej kadencji George'a W. Busha wynosiła ona 4 – 6 proc. A gdy Obama wygrał wybory – 6,3 proc.
Na szczycie znalazła się w październiku 2009 r. (10,1 proc.), a w 2010 r. utrzymywała się w okolicach 9,8 proc. Między innymi z tego powodu demokraci zostali przez wyborców ukarani w ostatnich wyborach do Kongresu. Zwycięzcy republikanie część zasług za zmniejszenie bezrobocia przypisują zaś teraz sobie.
– Każda poprawa na rynku pracy to dobra wiadomość dla kraju, ale władze w Waszyngtonie muszą robić więcej, aby skończyć z niepewnością, która dokucza przedsiębiorcom – nawoływał w piątek spiker w Izbie Reprezentantów i jeden z liderów republikanów John Boehner. – Nie będę usatysfakcjonowany, dopóki dobrej pracy nie znajdzie każdy Amerykanin, który jej szuka – podkreślał zaś Barack Obama.
A ekonomiści obawiają się, że kryzys na Bliskim Wschodzie i rosnące ceny ropy mogą odwrócić pozytywny trend na rynku pracy. – Wzrost liczby miejsc pracy jest wciąż słaby. A biorąc pod uwagę to, co dzieje się z budżetem federalnym, grozi nam powrót do recesji. Cięcia na wielką skalę z pewnością znacznie podniosą stopę bezrobocia – mówi „Rz" Scott Lilly, ekspert w waszyngtońskim Center for American Progress.