Co się właściwie dzieje w Europie? Dlaczego w czasie globalnego kryzysu odnotowała najsłabsze wyniki w zakresie wzrostu PKB, choć amerykańska bańka spekulacyjna wybuchła w roku 2008? Dlaczego obecnie gospodarka strefy euro wchodzi w recesję, choć gospodarce USA najwyraźniej to nie grozi? Dlaczego w Europie wszyscy przejmują się groźbą bankructw rządów, choć to Stany Zjednoczone cierpią na chroniczny deficyt kapitału, a ich rząd jest bardziej zadłużony i ma znacznie większą dziurę budżetową?
No cóż, dobre pytanie. Przez pół wieku budowano Unię jako solidne auto, które miało bezpiecznie dowieźć Europejczyków do dobrobytu. Dziś się okazuje, że auto jest wprawdzie solidne, ale ma kilka poważnych konstrukcyjnych felerów, braków i niedoróbek. Gdyby oddać je do mechanika, uzyskalibyśmy zapewne następującą diagnozę.
Po pierwsze, europejskie auto nie ma sprawnego silnika. Silnikiem, który normalnie ciągnie zdrową gospodarkę rynkową, jest rosnący popyt. Z tym nie powinno być teoretycznie problemu – na papierze Unia jest największym rynkiem świata, o 16 proc. większym od amerykańskiego.
Problem w tym, że ten rynek nie żyje własnym życiem. Niemiecki eksport do pozostałych krajów Unii jest ośmiokrotnie większy niż eksport do USA. Ale na nastroje i oczekiwania niemieckich przedsiębiorców wpływ mają wyłącznie prognozy rozwoju rynku za Atlantykiem. Jeśli są kiepskie, kiepskie są nastroje Niemców. A jeśli kiepskie są nastroje Niemców, złe są prognozy dla całej reszty Unii. Wychodzi więc na to, że to niemiecki eksport do USA – równy zaledwie 0,5 proc. europejskiego PKB – decyduje o koniunkturze na kontynencie. Czyli tak, jakby własnego silnika w ogóle nie było.
Po drugie, europejskie auto nie ma dobrego smarowania. Rolę oleju, który pozwala samochodowi sprawnie jechać, pełni w gospodarce pieniądz. Jednak (w odróżnieniu od dolara) euro takiej roli nie spełnia.