Wilbur – zgodnie z tytułem filmu – rzeczywiście chce się zabić. Jest rozczarowany i zmęczony dotychczasową egzystencją, ale samobójstwo też nie jest sprawą prostą. Mężczyzna próbuje wszystkiego – ani pigułki nasenne, ani stryczek, ani otwarty gaz nie spełniają jednak swego zadania.
Bohater filmu jest wychowawcą w przedszkolu, ale niewiele dojrzalszym od swoich wychowanków. Kiedy zostaje eksmitowany z mieszkania, wprowadza się do brata, który z kolei jest nieuleczalnym optymistą. Razem postanawiają prowadzić antykwariat odziedziczony po ojcu. Ich życie zmieni dziewczyna. Lone Scherfig to bardzo interesująca reżyserka. Co ciekawe, pierwszy film „The Birthday Trip” kręciła w Szczecinie. Była to historia Duńczyków, którzy przyjeżdżają do Polski, żeby poznać swoje korespondencyjne sympatie. Najwięcej rozgłosu przyniósł Scherfig „Włoski dla początkujących” – ciepła historia o poszukiwaniu miłości, nakręcona w stylu Dogmy.
„Wilbur...” powstał w Glasgow, ale mimo pozorów jest dość luźno osadzony w szkockich realiach. To raczej słodko-gorzka opowieść ouczuciu i woli przetrwania. Czuje się w niej ton odziedziczony po Dogmie. Naturalne sytuacje mają w sobie dramatyzm i humor zwyczajnego życia. Nie wszystko w „Wilburze” jest przekonujące. Mnie naprzykład trudno zaakceptować, że główny bohater zaczyna romansować z żoną brata, gdy ten zapada na śmiertelną chorobę. Ale Scherfig podkreśla, że jej film jest bajką.
– Opowiadam o ludziach, którzy szukają siebie nawzajem, potrzebują kontaktu, bliskości drugiego człowieka – mówi reżyserka. – Wiem, że to banalne, ale w kinie powinno się teraz o takich rzeczach przypominać. Kiedyś po mistrzowsku potrafił to robić Krzysztof Kieślowski, który trywialne pozornie prawdy przekształcał wskomplikowane, cudowne historie.
„Wilbur chce się zabić”, podobnie jak „Włoski dla początkujących”, mimo dramatycznych losów nieprzystosowanych do świata bohaterów daje widzom sporą dawkę optymizmu.