Złote Globy dla malarza

Rozmowa z Julianem Schnablem. Zdobywca nagrody za reżyserię opowiada, jak powstawał „Motyl i skafander”

Aktualizacja: 15.01.2008 06:54 Publikacja: 15.01.2008 02:08

Złote Globy dla malarza

Foto: Archiwum

Rz: Pana poprzednie filmy – o Basquiacie i Arenasie – miały w sobie szaleństwo, opowiadały o cenie, jaką artysta płaci za talent. „Motyl i skafander” to znacznie spokojniejsza próba rozliczenia z życiem.

Julian Schnabel: Ten film jest dla mnie bardzo osobistym przeżyciem. Jeden z moich najbliższych przyjaciół chorował na stwardnienie rozsiane. Jego stan pogarszał się systematycznie, aż wreszcie Fred został całkowicie sparaliżowany. Przestał nawet mówić. Czytałem mu godzinami, a on tylko na mnie patrzył. Któregoś dnia jego pielęgniarz dał mi książkę Bauby’ego „Motyl i skafander”. To był trudny czas, wiele myślałem o śmierci. Fred umarł, odeszła też moja matka, śmiertelnie chory był mój ojciec. Walczył z rakiem, ale miał świadomość, że zbliża się do końca swoich dni, bał się. Przeżywałem ich dramat tym dotkliwiej, że nie umiałem im pomóc.

Ale „Motyl i skafander” jest filmem nie tylko o umieraniu, lecz również, a może przede wszystkim, o życiu.

Bo zdałem sobie sprawę, że właśnie u kresu człowiek zyskuje świadomość istnienia i siebie samego. Jean-Dominique Bauby żył jak każdy z nas, pochłonięty pracą, flirtami, trochę z dnia na dzień. Dopiero na szpitalnym łóżku zaczął sobie zadawać pytanie: „Kim jestem?”. Miał potrzebę rozliczenia się z życiem. Może to także nie pozwalało mu odejść. Umarł, gdy skończył swoją książkę.

Dlaczego zdecydował się pan kręcić ten film we Francji, po francusku? Można sobie wyobrazić taką samą historię w Nowym Jorku.

Chciałem być lojalny wobec Jeana-Domininique’a Bauby’ego. Pojechałem do Francji, do szpitala, gdzie leżał. Spotkałem się z ludźmi, którzy się nim zajmowali. Dzięki nim znacznie więcej zrozumiałem z tej historii. Dlatego, choć miałem amerykańską producentkę Kathleen Kennedy, postanowiłem nakręcić „Motyla i skafander” we Francji. Piękny scenariusz Ronalda Harwooda przetłumaczyliśmy na francuski razem z aktorami. W roli głównej miał wystąpić Johnny Depp, ale zgodziliśmy się, że będzie grał w języku francuskim. Gdy okazało się, że terminów Johnny’ego w „Piratach z Karaibów” nie da się pogodzić z naszymi, Kathleen „wymyśliła” Mathieu Amalrica, którego spotkała na planie „Monachium” Stevena Spielberga. Byłem zachwycony. To był mój faworyt od samego początku.

Czy prawdą jest, że dla tego filmu nauczył się pan francuskiego?

W każdym razie brałem intensywne lekcje. Nie chciałem przyjechać do Francji jak turysta, uznałem, że muszę porozumiewać się z moimi aktorami bez tłumacza, przynajmniej na podstawowym poziomie.

Klimat „Motyla i skafandra” tworzą w dużej mierze zdjęcia. Pracował pan nad nimi z operatorem Januszem Kamińskim. Jak powstała koncepcja plastyczna filmu?

Jestem malarzem i inscenizowanie przypomina mi trochę malowanie obrazu, uwiecznianie nastroju chwili. Tak było przy moich poprzednich tytułach. „Motyl i skafander” wymagał większej dyscypliny, ale też dawał niezwykłą swobodę. Janusz Kamiński miał zresztą jako operator dużo odwagi. W czasie naszej pierwszej rozmowy spytał: „Czy to będzie kino eksperymentalne?”. Odpowiedziałem, że tak. Ucieszył się. Zdecydowaliśmy się gros tej historii opowiedzieć z punktu widzenia Jeana-Do, dla którego jedynym kontaktem ze światem było oko. Dlatego mogliśmy sobie pozwolić na nieostre zdjęcia w chwili, gdy odzyskiwał świadomość. Albo ustawialiśmy ostrość tylko na fragment kadru, pokazując to, co mógł widzieć pacjent. Albo obcinaliśmy bohaterom głowy, bo leżąc na łóżku, Jean-Do też ich w pewnym momencie nie widział.

Co jest dzisiaj dla pana ważniejsze: kino czy plastyka?

Jestem przede wszystkim malarzem, ale czy nie można malować także na ekranie?

Jego prace plastyczne znajdują się m.in. w Metropolitan Museum w Nowym Jorku i w Centre Pompidou w Paryżu. Jako reżyser zadebiutował w 1996 r. „Basquiatem”, do którego scenariusz napisał Lech Majewski. Cztery lata później zrealizował film o kubańskim poecie Reinaldo Arenasie. W 2006 r. otrzymał w Cannes nagrodę za reżyserię „Motyla i skafandra”. Na festiwalu w Wenecji pokazał film o Lou Reedzie.

Rz: Pana poprzednie filmy – o Basquiacie i Arenasie – miały w sobie szaleństwo, opowiadały o cenie, jaką artysta płaci za talent. „Motyl i skafander” to znacznie spokojniejsza próba rozliczenia z życiem.

Julian Schnabel: Ten film jest dla mnie bardzo osobistym przeżyciem. Jeden z moich najbliższych przyjaciół chorował na stwardnienie rozsiane. Jego stan pogarszał się systematycznie, aż wreszcie Fred został całkowicie sparaliżowany. Przestał nawet mówić. Czytałem mu godzinami, a on tylko na mnie patrzył. Któregoś dnia jego pielęgniarz dał mi książkę Bauby’ego „Motyl i skafander”. To był trudny czas, wiele myślałem o śmierci. Fred umarł, odeszła też moja matka, śmiertelnie chory był mój ojciec. Walczył z rakiem, ale miał świadomość, że zbliża się do końca swoich dni, bał się. Przeżywałem ich dramat tym dotkliwiej, że nie umiałem im pomóc.

Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu