Rz: Pana poprzednie filmy – o Basquiacie i Arenasie – miały w sobie szaleństwo, opowiadały o cenie, jaką artysta płaci za talent. „Motyl i skafander” to znacznie spokojniejsza próba rozliczenia z życiem.
Julian Schnabel: Ten film jest dla mnie bardzo osobistym przeżyciem. Jeden z moich najbliższych przyjaciół chorował na stwardnienie rozsiane. Jego stan pogarszał się systematycznie, aż wreszcie Fred został całkowicie sparaliżowany. Przestał nawet mówić. Czytałem mu godzinami, a on tylko na mnie patrzył. Któregoś dnia jego pielęgniarz dał mi książkę Bauby’ego „Motyl i skafander”. To był trudny czas, wiele myślałem o śmierci. Fred umarł, odeszła też moja matka, śmiertelnie chory był mój ojciec. Walczył z rakiem, ale miał świadomość, że zbliża się do końca swoich dni, bał się. Przeżywałem ich dramat tym dotkliwiej, że nie umiałem im pomóc.
Ale „Motyl i skafander” jest filmem nie tylko o umieraniu, lecz również, a może przede wszystkim, o życiu.
Bo zdałem sobie sprawę, że właśnie u kresu człowiek zyskuje świadomość istnienia i siebie samego. Jean-Dominique Bauby żył jak każdy z nas, pochłonięty pracą, flirtami, trochę z dnia na dzień. Dopiero na szpitalnym łóżku zaczął sobie zadawać pytanie: „Kim jestem?”. Miał potrzebę rozliczenia się z życiem. Może to także nie pozwalało mu odejść. Umarł, gdy skończył swoją książkę.
Dlaczego zdecydował się pan kręcić ten film we Francji, po francusku? Można sobie wyobrazić taką samą historię w Nowym Jorku.