Scenarzysta i reżyser Wes Anderson („Rushmore”, „Genialny klan”, „Podwodne życie ze Stevem Zissou”) konsekwentnie uprawia specyficzny, wysublimowany ale łatwo rozpoznawalny rodzaj humoru. Jego komediom, często bliżej do tragikomedii, gdzie ocierający się o surrealizm komizm działa na poziomie podprogowym.
Niektóre z jego komediowych chwytów polegają na nietypowym wykorzystaniu montażu czy scenografii. Do tego dodać trzeba stylistykę bliską baśni: akcja rozgrywa się w świadomie wystylizowanej przestrzeni tylko pozornie przypominającej rzeczywiste miejsca. Wykorzystując naturalne plenery, Anderson kreuje bowiem swój własny świat.
To wszystko znajdziemy w „Pociągu do Darjeeling” – filmie, który zachwyci zwolenników jego poczucia humoru, a może na długo zniechęcić pozostałych.
Trzech braci Amerykanów: Francis (Wilson), Peter (Adrien Brody – rozmowa z aktorem w piątkowym dodatku „Tele”) i Jack (Schwartzman), którzy po śmierci ojca od lat ze sobą nie rozmawiali, wsiadają do pociągu w Indiach, by się spotkać z matką (Huston). Ta wstąpiła do zakonu i została przełożoną misjonarek.
Wyprawę do Indii wymyślił i zorganizował najstarszy z braci – Frank, a pozostali, choć bez przekonania, podporządkowali się jego woli. Kierowała nimi nie tyle chęć spotkania z rodzicielką, której mają za złe nieobecność na pogrzebie ojca, ale nadzieja na mistyczne doznanie poznania własnej duszy. Odżywają nieznane ich pokoleniu hipisowskie fascynacje, orientalne podróże w poszukiwaniu ostatecznego spełnienia.