Motyw samotnej, brzydkiej i pechowej dziewczyny, która marzy o wielkiej miłości, stanowi punkt wyjścia niejednego filmu. Lily z obrazu Taiki Waititiego jest sierotą wychowywaną przez brata. Pozbawiona jakichkolwiek perspektyw życiowych, nieciekawa, z dziwnym grymasem ust – z pewnością nie jest obiektem westchnień chłopaków.
A przecież tęskni za miłością. Brzdąka na gitarze, pisze piosenki w rodzaju „Ja jestem jabłkiem, a ty mandarynką” i wodzi wzrokiem za Jarrodem – sprzedawcą gier komputerowych. Ba, nawet podstępem go zdobywa i jedzie z nim do jego rodzinnego miasteczka. Niestety, chłopak coraz bardziej ją ignoruje, bo jest ogarnięty jedną obsesją: chce się zemścić na dawnym koledze ze szkoły, który przed laty bił go i poniżał.
Waititi nie może się zdecydować, czy robi dramat, czy komedię. Nie wierzy nawet w siłę realizmu
Lily, zagrana subtelnie przez Loren Horsley, jest postacią boleśnie wiarygodną. Jarred – antypatyczny i agresywny świrus – sprawia wrażenie karykatury. Na dodatek cały jego świat wypełniają osobnicy tak prymitywni i głupi, że Kiepscy są przy nich wyrafinowanymi intelektualistami. W tym świecie wszystko jest dozwolone: w jednej ze scen Jarred na oczach całej swojej rodziny kopie leżącego na ziemi, zrzuconego z inwalidzkiego wózka, kalekę.
Waititi nie może się zdecydować, czy robi dramat, czy komedię. Chwilami tę historię ludzi nieprzystosowanych, żyjących na peryferiach społeczeństwa, opowiada z powagą. Ale zaraz potem ucieka w komedię, serwując widzom próbki humoru nie najwyższego lotu. Jak dowcip, który Lily opowiada przy stole rodzinie Jarreda. „Jak się nazywa Imperator Pierdnięć? Gazus Maximus”. Waititi mnoży niewybredne sceny i przerysowuje postacie, zamieniając swój film w absurdalną parodię. Nie wierzy nawet w siłę realizmu i co jakiś czas przerywa narrację obrazami animowanych ogryzków jabłek. Te szczątki owoców mają zapewne symbolizować bohaterów – wyrzuconych na margines normalnego życia.