[b]Rz: „Mała Moskwa” to próba zapełnienia białej plamy naszej historii, opowieść o totalitaryzmie i melodramat. Która z tych warstw jest dla pana osobiście najważniejsza?[/b]
One są ze sobą splecione. 20 lat mieszkałem w Legnicy, 200 metrów od radzieckiego osiedla wojskowego. Dlatego uznałem, że muszę o tym opowiedzieć. Pokazuję Rosjan jako armię okupacyjną. Ale też jako ludzi stłamszonych przez reżim. Od pierwszej sceny, od przyjazdu bohaterów do Legnicy, ciągle powtarza się komenda: „Zamknąć bramę”. Mury naszpikowane wartowniami otaczały koszary i osiedla mieszkaniowe.
Każdej bramy pilnowali uzbrojeni żołnierze. „Mała Moskwa” jest też filmem o strachu rządzącym zachowaniem tych ludzi. Te mechanizmy komunizmu zderzam z życiem dwojga ludzi – Polaka i Rosjanki – najbardziej bezbronnych, bo zakochanych. Kobieta jest mężatką, więc ich miłość i tak pociąga za sobą dylematy moralne. Ale przede wszystkim jest obywatelką ZSRR i według władz nie ma prawa myśleć o związku z Polakiem. Ta historia nie jest wyssana z palca, naprawdę wydarzyła się w Legnicy, a grób zakochanej w Polaku Rosjanki pokazała mi moja matka.
[b]Jak zapamiętał pan Legnicę swojego dzieciństwa?[/b]
Urodziłem się w 1953 roku, więc moje wspomnienia zaczynają się właściwie na początku lat 60. Miasto żyło w cieniu radzieckiego garnizonu. Nie było bardzo zniszczone przez wojnę, ale jednak przy każdej ulicy stały jakieś wypalone domy. Nikt ich nie remontował – ludzie uważali, że nie ma sensu, bo nie wiadomo, co będzie dalej. Władze nie pozwalały stawiać wysokich budynków, żeby szpiedzy z górnych pięter nie obserwowali radzieckich koszar. Poza tym wszyscy się obawiali, że w razie jakiegokolwiek konfliktu pierwsze uderzenie – z powodu obecności wojsk radzieckich – pójdzie właśnie na Legnicę. Nawet kiedy odkryto pokłady miedzi, to kopalnie budowano jak najdalej od miasta. A jednocześnie było to miejsce fascynujące. Konglomerat wielu kultur, wielu mentalności, które wzajemnie, trochę po kryjomu, się obserwowały.