"Milczenie Lorny" było dla mnie jednym z najlepszych filmów minionego roku. A Jean-Pierre i Luc Dardenne'owie, twórcy "Rosetty", "Syna", "Dziecka", od lat wierni są kinu będącemu prostą, zwyczajną rozmową o ludziach, ich słabościach, niedoskonałości i tęsknotach.
Tematy znajdują na ulicy, podsłuchując rozmowy w sklepie, jadąc autobusem. Opowiadają o tych, którzy innym wydają się nieciekawi. W ich życiu znajdują ogromne i trudne do udźwignięcia dramaty. W nędznych dzielnicach dostrzegają nie tylko gwałt, ale również szlachetność płynącą z głębi serca.
[srodtytul]Wewnętrzne poczucie przyzwoitości [/srodtytul]
W "Milczeniu Lorny" dotknęli problemów emigrantów walczących o godne życie z dala od własnego kraju. Bohaterka filmu jest Albanką. W Lieges, szukając lepszego jutra, stała się obiektem zainteresowania albańsko-rosyjskiej mafii. Została fikcyjnie wydana za mąż, zyskała belgijskie obywatelstwo, a teraz ma – także fikcyjnie – poślubić Rosjanina. Za zarobione w ten sposób pieniądze chce otworzyć bar. Przedtem jednak musi się rozwieść z kompletnie jej obojętnym belgijskim mężem. A to trwa i kosztuje mafię. Jest więc inne wyjście. "Nie po to wydaliśmy cię za narkomana. Śmieć przedawkuje i po kłopocie" – mówi Lornie gangster.
Claudy chce skończyć z narkotykami. Ciągle błaga Lornę o pomoc. Ona robi tylko tyle, ile musi, żeby zachować pozory małżeństwa, nie chce się angażować. Ale zabójstwo wykracza poza jej moralność. Dziewczyna zaczyna się przyglądać skazanemu przez mafię na śmierć chłopakowi. Powoli między nią, biedną emigrantką, i podnoszącym się z upadku człowiekiem zaczyna rodzić się coś ładnego. Dardenne'owie potrafią to pokazać.