Komunistyczne władze – pewne swej siły – uznały, że trochę prawdy ich „gulaszowemu socjalizmowi” nie zaszkodzi, a filmowcy tę szansę wykorzystali. Dziś możliwe stało się przedstawienie tamtych ponurych czasów w rozśpiewanej i roztańczonej komedii.
Początek lat 60. XX w. Mur w Berlinie stoi od niedawna. Do Budapesztu z USA wraca wraz z rodzicami nastoletni Miki (Kimmel). Pięć lat temu po brutalnej interwencji Armii Czerwonej uciekli za granicę, choć ojciec był ministerialnym urzędnikiem.
Dla Mikiego powrót to dramat: zaznał prawdziwej wolności, nie chce przyjąć do wiadomości ograniczeń komunistycznej dyktatury. Prowokuje więc otoczenie hawajską koszulą, postawioną na brylantynę fryzurą, amerykańskim akcentem, zapalniczką z wizerunkiem Presleya oraz kolekcją płyt Buddy’ego Holly’ego i Jerry’ego Lee Lewisa. Bez ich muzyki nie wyobraża sobie życia i zrobi wszystko, by jego rockandrollowych idoli pokochali także jego węgierscy koledzy.
Tymczasem władze preferują utwory, których tematem jest walka klas i pochwała szczęśliwego życia w komunistycznej ojczyźnie, a nieśmiałe próby rockowe rozpędza wodnymi armatkami. Ale partyjni bonzowie z czasem dochodzą do wniosku, że rock można wykorzystać do propagandowych celów i organizują turniej młodych talentów. Zmuszony do udziału w nim Miki takiej okazji dla realizacji własnych celów na pewno nie przepuści.
„Papryka, sex i rock’n’roll” (w oryginale „Made in Hungaria”), ekranowa wersja sztuki Miklosa Fenyö, traktuje socjalistyczne realia z dużym dystansem. Jest raczej nudno niż strasznie. Negatywni bohaterowie – przedstawiciele komunistycznej władzy – są bardziej groteskowi niż groźni, a ich działania są naiwne. Siłą filmu jest muzyka: energetyczny rockabilly i rock and roll niemal wysadzają z foteli.