40 lat pracy twórczej i tylko cztery fabuły – to zdecydowanie zbyt mało. Maciej Wojtyszko nie miał za poprzedniego ustroju łatwo i z konieczności musiał skupić się najpierw na literaturze dziecięcej, potem na realizacji programów dla dzieci, wreszcie na Teatrze Telewizji. Wszędzie z doskonałym rezultatem. Niemało ubyłoby z polskiej kultury, gdyby zabrakło w niej „Bromby i innych”, „Tajemnicy szyfru Marabuta” czy telewizyjnego spektaklu „Brzechwa – dzieciom”.
[wyimek][link=http://www.rp.pl/galeria/9146,1,527972.html] Fotosy z filmu[/link][/wyimek]
Po „Syntezie”, „Ognistym aniele” i „Ogrodzie Luizy” jest więc „Święty interes” czwartym filmem kinowym w dorobku Macieja Wojtyszki i pierwszą komedią. Ciepłą, a jednocześnie przenikliwą w sportretowaniu polskiej specyficznej, fasadowej religijności XXI wieku.
Już dobór odtwórców głównych ról świadczy o chęci nawiązania polemiki ze stereotypami i rodzimym katolicyzmem. Braci spotykających się, by się po śmierci ojca podzielić majątkiem, zagrali „papież” Piotr Adamczyk i „święty Popiełuszko” Adam Woronowicz. Ku ich zrozumiałemu rozczarowaniu okazuje się, że do podziału jest tylko warszawa stojąca w stodole, bo wszystkie pieniądze stary Rembowski zapisał fundacji papieskiej. Ale samochód okazuje się być dawną własnością Karola Wojtyły i posiadać cudowne właściwości leczenia chorych i zapładniania bezpłodnych. Tak przynajmniej sądzą mieszkańcy wsi, skłonni zapłacić braciom duże pieniądze, by tylko warszawa została tam, gdzie jest, i pomogła przyciągnąć turystów z pieniędzmi.
Nieoczekiwanie dla samego reżysera „Święty interes” – realizowany przecież dużo wcześniej – nabrał aktualności. Na ekranie przedstawiciele lokalnej władzy modlą się do części pojazdu, a przez wieś przelewa się powódź. Ale i bez tego ostrze satyry Macieja Wojtyszki trafia w samo sedno, nie przekraczając przy tym granic dobrego smaku.