Rozmowa z Robertem Rodriguezem

Robert Rodriguez opowiada o niezależności, zaskakiwaniu widzów i nowym filmie „Maczeta”

Publikacja: 21.11.2010 23:44

Robert De Niro i Jeff Fahey

Robert De Niro i Jeff Fahey

Foto: kino świat

[b]Rz: 20 lat temu mówił pan, że kino jest dla pana jak dziecięca zabawka. Czym jest dzisiaj?[/b]

[b]Robert Rodriguez:[/b] Tym samym. Kiedy wychodzę na plan, czuję się tak, jakbym znowu miał 16 lat i zamiast pójść do szkoły, włóczył się z kamerą po parku. Jako młody chłopak robiłem przy filmie wszystko: pisałem scenariusz, reżyserowałem, przygotowywałem kostiumy, stałem za kamerą jako operator, a potem jeszcze zajmowałem się montażem.

Teraz już część rzeczy przerzuciłem na współpracowników, a sam zajmuję się tym, co najważniejsze – wymyślaniem stale czegoś nowego, co może widzów zaskoczyć. Nie jest to łatwe, bo publiczność widziała już w kinie wszystko. Ale próbować trzeba.

[b]Improwizuje pan na planie?[/b]

Jasne. Gdy zaczynam produkcję, dostaję od organizmu zastrzyk adrenaliny i czuję, jak zaczynają mi buzować szare komórki.

[b]Co pan tak wymyśla? [/b]

Na przykład sposoby zabijania przeciwników. Strzelić z pistoletu umie każdy. Ja szukam czegoś zabawniejszego.

[b]Zabawniejszego? Ścinanie naraz trzech głów albo wypruwanie flaków jest zabawne? Nie sądzi pan, że z tym okrucieństwem to przesada? [/b]

Przesadzałbym, gdybym pokazywał, jak zbrodniarz powoli podcina ofierze gardło. A ja traktuję kino z przymrużeniem oka. Ludzie krzyczą ze strachu albo z emocji, ale też się śmieją. Tak jest od czasu „Desperado”.

[b]Skąd pan bierze pomysły na te swoje szalone, popkulturowe fajerwerki?[/b]

Z własnej wyobraźni. Zaaplikowałem sobie w życiu niezłą dawkę filmów klasy B, to mnie nieźle zapłodniło.

[b]Zwiastun o meksykańskim bojowniku rozdzielał dwie części „Grindhouse’a”. Dlaczego zdecydował się pan rozwinąć go i nakręcić „Maczetę”?[/b]

Ludzie przychodzili i mówili: „Chłopie, fajny zwiastun. A gdzie jest film?”. A ja miałem go w głowie od 16 lat. Wymyśliłem, kiedy pracowałem nad „Desperado”. I wiedziałem, że kiedyś go zekranizuję. „Maczeta” tkwił mi w pamięci i co jakiś czas przypominał o sobie. Pojawił się na przykład w „Małych agentach”, gdzie zagrał go już Danny Trejo. Potem znów wypłynął, kiedy pracowałem nad „Grindhouse’em”.

No i w końcu stało się.

[b]W „Maczecie” krytycy szukają – jak zwykle – zabawy kiczem popkultury, ale tym razem piszą też o wymowie społecznej filmu. Chciał pan zabrać głos w dyskusji o emigrantach?[/b]

Nie, to życie dopisało mi puenty. Gdy skończyliśmy zdjęcia, w Arizonie zaczęła się dyskusja o zaostrzeniu prawa emigracyjnego. Ale przyznaję, że dla mnie znacznie ważniejszym tematem niż emigracja jest korupcja. To jest wielki problem, nie tylko Meksyku.

[b]W swoich filmach odkrywał pan przyszłe gwiazdy, od Antonia Banderasa i Salmy Hayek po George’a Clooneya. Tym razem pozyskał pan jednego z najlepszych aktorów świata – Roberta De Niro.[/b]

Wysłałem mu scenariusz. Przeczytał i poprosił o dodatkowe informacje – powiedziałem mu, jak sobie wyobrażam film, a przede wszystkim pokazałem kilka minut materiału, który nakręciłem na próbę. No i zgodził się. Nawet najwięksi chcą czasem poobcować z reżyserem niezależnym, któremu nie stoją nad głową urzędnicy z hollywoodzkich studiów.

[b]A pan ciągle czuje się niezależny? [/b]

Ja po prostu jestem niezależny. Przy „El Mariachi” nie miałem żadnego doświadczenia, więc eksperymentowałem, bo przedtem kręciłem tylko bardzo krótkie etiudki. Chciałem sprzedać go na jakiś rynek hiszpańskojęzyczny. Ale stał się cud, ludzie poszli do kin, zainteresowały się mną studia. Kiedy Columbia kupiła pierwszy mój film, przestraszyłem się: „Rety, ja jeszcze niczego nie umiem” – pomyślałem. Ale to mnie bardzo wzmocniło. Zrozumiałem, że mogę pracować jako filmowiec niezależny, a potem sprzedawać swoje obrazy studiom. I tak robię do dziś. Nie wytrzymałbym jako facet do wynajęcia, którego traktuje się jak końcówkę od kamery. Kino to przygoda.

[b]Co pan myśli, widząc, jak tysiące młodych ludzi kręcą filmy kamerami cyfrowymi albo nawet komórkami?[/b]

To fantastyczne zjawisko. Ja musiałem się 20 lat temu nieźle napocić, żeby uzyskać przyzwoitej jakości obraz. Dziś kamery cyfrowe pozwalają zrobić profesjonalne zdjęcia. Człowiek może się skupić na tym, co najważniejsze: wymyśleniu dobrej historii i ciekawego bohatera.

[b]„Maczetę” wyprodukował panu Quentin Tarantino. Nie ma między wami konkurencji?[/b]

A skądże! Przyjaźnimy się, mamy podobne poczucie humoru. Pracując razem, świetnie się bawimy. I lubimy nawzajem swoje filmy. Jak robię projekcję, Quentin zawsze śmieje się najgłośniej. On po prostu kocha kino. I stale namawia mnie, żebym robił następny film.

[ramka][b]Sylwetka

Robert Rodriguez reżyser, scenarzysta[/b]

Urodził się 20 czerwca 1968 r. w San Antonio. Najważniejsze filmy: „El Mariachi”, „Cztery pokoje”, „Desperado”, „Od zmierzchu do świtu”, „Mali agenci”, „Sin City – Miasto grzechu”, „Grindhouse Vol. 2”, „Maczeta”. W planach ma dalsze części „Sin City” i „Małych agentów”. [/ramka]

[i]—rozmawiała Barbara Hollender[/i]

[b]Rz: 20 lat temu mówił pan, że kino jest dla pana jak dziecięca zabawka. Czym jest dzisiaj?[/b]

[b]Robert Rodriguez:[/b] Tym samym. Kiedy wychodzę na plan, czuję się tak, jakbym znowu miał 16 lat i zamiast pójść do szkoły, włóczył się z kamerą po parku. Jako młody chłopak robiłem przy filmie wszystko: pisałem scenariusz, reżyserowałem, przygotowywałem kostiumy, stałem za kamerą jako operator, a potem jeszcze zajmowałem się montażem.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Film
Cannes 2025: Złota Palma dla irańskiego dysydenta
Film
Krakowski Festiwal Filmowy będzie w tym roku pełen hitów
Film
Festiwal w Cannes i zaskakujące opowieści o rodzinie
Patronat Rzeczpospolitej
Największe kino plenerowe w Polsce powraca!
Film
Festiwal w Cannes 2025. Amerykanin Wes Anderson wciąż jest jak duże dziecko