Od piątku na ekranach pojawi się "Dziewczyna z tatuażem" Davida Finchera – adaptacja pierwszej części trylogii "Millennium" Stiega Larssona. Kiedy studio Columbia Pictures zakupiło prawa do ekranizacji sagi, jej fani nie kryli niechęci do nowej wersji losów Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander. Zwłaszcza że w 2009 roku Szwedzi nakręcili własną – powszechnie chwaloną w kraju i za granicą.
Czytaj również w "Przekroju" - Dziewczyna, która ukradła film
Nad "Millennium" zawisło widmo amerykanizacji. Dotychczas, jeśli Hollywood pożyczało czyjeś pomysły, zwykle sprzedawało je później w zmienionym opakowaniu. Liczył się przede wszystkim gust przeciętnego widza w Stanach, a nie szacunek dla oryginału i jego specyfika.
Hołd dla "Millennium"
Jednak reżyser David Fincher oraz scenarzysta Steven Zaillian, poza drobnymi korektami poprawiającymi płynność narracji, zmienili tylko tytuł. "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" ustąpili miejsca "Dziewczynie z tatuażem" – by było bardziej sexy.
Pod pewnymi względami hollywoodzka produkcja jest nawet wierniejsza pierwowzorowi niż szwedzki thriller sprzed trzech lat. Blomkvist (Daniel Craig) – w porównaniu ze świętoszkowatym bohaterem granym przez Michaela Nyqvista – swobodniej traktuje kobiety. A Salander (wyśmienita Rooney Mara) okazuje się bardziej krucha od wojowniczej hakerki w interpretacji Noomi Rapace. Twórcom udało się również przejmująco pokazać samotność nieprzystosowanej społecznie i skrzywdzonej Lisbeth, która nie umie okazywać uczuć, choć desperacko łaknie bliskości.