Podczas czytania recenzji „Musimy porozmawiać o Kevinie" Lynne Ramsay można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z filmem absolutnie nowatorskim, nie tylko rozliczającym się ze społecznym tabu (matka niekochająca swojego dziecka), ale także podejmującym kwestię, którą zazwyczaj kinematografia pomija – odpowiedzialności rodziców za zbrodnie popełnione przez dzieci. Jednak uważniejsze spojrzenie na konstrukcję fabuły wskazuje, że pomimo roszczeń do stania się ważnym społecznie głosem, film okazuje się w swoich ocenach zaskakująco konserwatywny. Milczeniem objęto tu wiele kwestii – od rzeczywistej roli ojców po rzeczywistą winę matek.
Adam kocha mniej niż Eve
Pozornie wszystko toczy się utartym torem – Eve grana przez Tildę Swinton to kobieta uwikłana w macierzyństwo. Nie pragnie dziecka, nie czuje się szczęśliwa w ciąży, zaś poród jest dla niej tylko cierpieniem. Samo pojawienie się małego Kevina niewiele zmienia w jej uczuciach, zwłaszcza że dziecko nie jest łatwe do kochania. Uważny widz dostrzeże w tych sekwencjach niemal podręcznikowy przykład tego, że nie wszystkie kobiety nadają się do macierzyństwa, zaś owa obiecywana radość, jaka przyjdzie z pojawieniem się dziecka, nie jest automatyczna. Pozornie film spełnia tu zatem oczekiwania odbiorców, którzy spodziewają się głosu w sprawie narzucania wszystkim bez wyjątku kobietom jedynie słusznej roli matki jako spełnienia i celu w życiu. Brak akceptacji społecznej dla niechęci wobec posiadania dziecka może jednak czasem zakończyć się dramatem.
Czytaj więcej w Kulturze Liberalnej