Na ekranie z półcienia wyziera twarz mężczyzny. Krótkie, siwe włosy, pełne usta. Uważne spojrzenia zza dużych okularów. I czarny golf. Wojciech Has był jednym z najciekawszych artystów polskiego kina. Jego legendą. Trochę nieprzenikniony, niewiele mówił, jedni się go bali, inni nie rozumieli, ale wszyscy szanowali.
– Moje filmy są snami – powiedział kiedyś. Absolwent malarstwa na krakowskiej ASP i Kursów Przygotowania Filmowego w pierwszych swych filmach: „Pętli", „Pożegnaniach", „Wspólnym pokoju", „Rozstaniu", „Szyfrach", „Jak być kochaną" opowiadał o czasach mu współczesnych. Nie próbował jednak, jak Wajda czy Munk, rozliczać się z wojną czy opowiadać o przemianach obyczajowo-ustrojowych. Wolał z delikatnością i pietyzmem kreślić portrety swoich bohaterów, zapisywać nastroje.
Nawet wówczas, gdy w „Jak być kochaną" opowiadał o kobiecie przechowującej w czasie okupacji Żyda, wojna potrzebna mu była głównie do tego, by „zamknąć" świat i w swoistym laboratorium obserwować dramat miłości, uzależnienia, zaborczości. Has nie znosił na ekranie publicystyki. –W atmosferze fascynacji doraźnością film artystyczny ginie – mówił.
Bardzo lubię jego wczesne obrazy, ale w historii polskiego kina pozostaną przede wszystkim te późniejsze, w których egzystencjalne pytania ukrył w wystylizowanej, barokowej formie. Dwa z nich „Rękopis znaleziony w Saragossie" i „Sanatorium pod Klepsydrą" znalazły się w boksie wydanym przez Telewizję Kino Polska.
„Rękopis znaleziony w Saragossie" nakręcony na motywach powieści XVIII-wiecznego poety, filozofa, żołnierza, podróżnika i fantasty Jana Potockiego pomógł Hasowi wyrwać się z gorsetu rzeczywistości. W tym filmie Has zaczął tworzyć swój niepowtarzalny styl – malować na ekranie obrazy, wykorzystywać kostium, tworzyć własną, karnawałową, fantastyczną rzeczywistość.