W przypadku „Pokłosia" stało się to trochę z przypadku, ponieważ Władysław Pasikowski nie wypowiada się mocno w prasie, bo wypowiada się poprzez swoje filmy. Jeśli chodzi o ten trudny, a nawet jątrzący temat, wyszedłem na pierwszy ogień. Szczerze mówiąc, nie miałem tego w planach.
Wierzcie lub nie, ale ten facebookowy post, który był iskrą zapalną, pisałem w kapciach i w szlafroku dla małej grupki moich internetowych fanów. Nie miałem pojęcia, że nazajutrz na Gazeta.pl będzie to pierwszy news i w ciągu tygodnia podwoi się ta grupa fanów. Trafiło to też na podatny grunt.
Nic, co dotąd mówiłem, nie wywołało dotąd takiego zainteresowania.
Widział pan pewnie wiele prześmiewczych memów internetowych na swój temat. Który najbardziej się panu podobał?
Tak, faktycznie niektóre z nich są bardzo zabawne. Najbardziej podobał mi się ten, gdzie mamy dwóch wojów, rozmawiają i jeden mówi do drugiego, że zapomniał przywiązać dziecko do tarczy. A wracając do pytania o zmianę mojego wizerunku – rzeczywiście ona nastąpiła. Związana jest z tym, że dojrzewam, a nawet wbrew wyglądowi starzeję się i nie mam już takiej potrzeby, żeby mnie wszyscy lubili. Przez lata nauczyłem się, jak to robić, żeby cię ludzie lubili. Teraz zaczyna mi to przechodzić. Nie można być wiecznym bawidamkiem. Wiem, że jeśli powiem, że „Pokłosie" to dobry film, pół Polski powie, że nie, że to zły film, który nie powinien w ogóle powstać. I tę połowę niestety na jakiś czas pewnie mam z głowy.
Czy w tej dyskusji na temat „Pokłosia" trafiły do pana jakieś krytyczne argumenty, które wywołały wątpliwości, pytania?
Mam teraz wrażenie, że o tej tematyce można zrobić jeszcze dużo filmów, można ją przedstawić z różnych punktów widzenia. Pamiętajmy, że jest to pierwszy głos filmowy o tych wydarzeniach i warto było walnąć, jak to panowie określili, siekierą. Choćby po to, żeby powstał film mówiący o tym z innej perspektywy. Są argumenty, które dają mi do myślenia – np. że film jest zbyt deklaratywny, że scena ukrzyżowania jest może przesadzona i nie na miejscu. Słyszę te głosy, niektóre rozumiem i myślę o tym nadal.
W tym, co pan mówi na temat „Pokłosia", jest taki stały motyw, że oto nastały czasy innego spojrzenia na okres II wojny światowej. Nasi rodzice urodzili się tuż przed wojną lub w jej trakcie, a więc nie mieli jeszcze dystansu, dopiero my go mamy. Czy drażni pana kino historyczne na użytek wzmacniania więzi narodowych? Czy najlepszą drogą jest szukanie alternatywnego spojrzenia, rewizja za wszelką cenę, często za cenę faktów.
Na pewno nie chcę, żeby było to za cenę faktów. Weźmy pod uwagę, że przez całe lata takie kino scalające naród mieliśmy. Na takim kinie właśnie się wychowałem, jeszcze z posmakiem pewnej propagandy, ale tam było jasne, że Polak jest dobry i ciemiężony.
Tylko powiedzenie, że w naszej historii są również momenty mało chwalebne, jest stwierdzeniem banalnym. Każdy właściwie to wie. Nie ma narodów absolutnie dobrych, tak samo jak nie ma narodów absolutnie złych.
Każdy to wie, ale jakoś nikt nie chce o tym mówić. O to chodzi, żeby o tym głośno rozmawiać. W literaturze jeszcze może tak, ale w kinie? Ja się czuję dzieckiem Janka Kosa i Hansa Klossa. Czuję się wychowany w tym, że Polak miał zawsze rację i był ciemiężony. Jeśli nie przez Niemca, to przez Ruska.
Czy pana zdaniem „Pokłosie" jest filmem uczciwym, w sposób uczciwy przedstawiającym historię? Bo to jest kluczowe pytanie.
Myślę, że jest to film czarno-biały. Jednostronny, nieprzedstawiający wszystkich racji, ale uczciwy.
Zastanawiamy się, czy u źródeł tej pana przemiany, zaangażowania się w obronę „Pokłosia" nie tylko jako obrazu, ale także filmu mającego zmieniać świadomość Polaków, nie stoi przypadkiem praca z grupą reżysera teatralnego Krzysztofa Warlikowskiego. Nie jest tajemnicą, że nie brakuje tam aktorów, którzy nie ukrywają radykalnie lewicowych poglądów i chętnie walczą o tę wizję świata na scenie i poza nią. Podobnie jest z samym Warlikowskim. Pan jest z nimi dość blisko towarzysko.
Zacznę od tego, że spotkanie Krzysztofa Warlikowskiego i jego grupy było punktem przełomowym, jeśli chodzi o mój rozwój artystyczny. Wtedy przestałem być miłym koleżką z komedii i kabaretów. Zająłem się zupełnie inną tematyką i innym poziomem aktorstwa. „Pokłosie" jest kolejnym etapem na drodze, która trwa już jakieś siedem lat, gdy zacząłem zmieniać repertuar i swój wizerunek. Na pewno to środowisko, które można nazwać lewackim czy lewicującym ma na mnie jakiś wpływ. Ale nie jest tak, że ze wszystkim się zgadzam i przesiąkłem tym na wskroś. Wystarczy powiedzieć, że z Krzysztofem Warlikowskim pracowali tacy aktorzy jak Ewa Dałkowska czy Redbad Klijnstra, z którymi potrafimy się razem napić wódeczki i porozmawiać spokojnie o Kaczyńskim, Tusku czy o Smoleńsku i Jedwabnem.
Jakoś się dogadujemy i bardzo lubimy. To środowisko nie jest więc sektą polityczno-społeczną, aczkolwiek faktycznie statystycznie większość tej grupy ma lewicujące poglądy. Powtórzę, że mam umiarkowane poglądy, wszelkie radykalizmy wzbudzają we mnie raczej przede wszystkim ostrożność i podejrzliwość. Wszelkie, zarówno lewicowe, jak i prawicowe.
Być może jednak nastąpił jakiś akt inicjacji do prześladowanych za „sprawę"? „Jebią mnie z prawej i z prawej" – napisał pan na Facebooku do Jacka Poniedziałka, jednego z bardziej zaangażowanych na lewo aktorów Warlikowskiego, który gratulował panu zarówno roli w „Pokłosiu", jak i roli „rycerza" broniącego filmu po premierze.
A jak żeście do tego dotarli? Wydawało mi się, że to jest moje prywatne konto. Postaram się nie dać. Powoli temat „Pokłosia" staram się wyciszać. Nie mam zamiaru stać się komentatorem bieżących spraw społeczno-politycznych, bo taka rola mnie zwyczajnie nie interesuje.
Cała ta historia pozwala na stawianie pytań o sposoby wyrazu, o granice zaangażowania, dylematy moralne przy przyjmowaniu, odrzucaniu ról itd.
Zauważcie panowie, o jakich filmach w Polsce się dyskutuje. Ostatnio taka głośna dyskusja była po obrazie „Kac Wawa". Głównie o tym, jak można było coś takiego nakręcić. Mówimy głównie o filmach słabych. Dawno poważny film nie wywołał w Polsce dyskusji i „Pokłosie" jest pod tym względem ewenementem. Wolę zagrać w „Pokłosiu", nawet jeśli ktoś mnie będzie rozliczał poza sferą artystyczną, niż w „Kac Wawie".
Mamy w Polsce często narzekania na brak dobrego kina historycznego. Mieliśmy w dziejach wiele momentów chwały i nie tylko, a nie mamy tego przepracowanego na ekranie.
Nie wiem, czy zgodziłbym się do końca z taką tezą. Problem polega na tym, że dobry temat nie wystarczy, musi z tego powstać jeszcze dobry scenariusz. Przykładem jest niedawna w sumie historia i film „Łowcy skór". Temat wydawałoby się idealny na dobry film. Temat totalny. Sprzedawanie zwłok. Ale został zrobiony tak żenująco, że nie ma o czym rozmawiać. Pojawiają się głosy internautów, żeby nakręcić film o Polakach ratujących Żydów albo o Żydach katujących Polaków w katowniach NKWD. Tylko nie chodzi wyłącznie o to, żeby wziąć i nakręcić. Trzeba napisać do tego dobrą historię. Każdą historię można schrzanić. „Przesłuchanie" Bugajskiego przetrwało 30 lat, ponieważ jest filmem wybitnym o katowaniu Polaków przez UB.
W kinach mamy obecnie „Obławę" i „Pokłosie". Jakie są pana dalsze plany filmowe i teatralne?
Filmowe na razie zawisły na kołku, ponieważ miałem grać w filmie Karbala opisującym losy polskiego oddziału w Iraku. Film miał być kręcony w Egipcie, a teraz zrobiło się tam niebezpiecznie i dlatego został na razie zawieszony do przyszłego roku. Zobaczymy. Teatralnie mam się spotkać ponownie z Krzysztofem Warlikowskim. Od stycznia zaczynamy próby do kolejnego spektaklu. Nie wiem jeszcze, na jakiej literaturze będziemy pracować i trudno mi coś więcej powiedzieć. Ale cieszę się, że będę mógł się po tych wszystkich medialnych wojenkach zaszyć na próbach do przedstawień.