Gdy zobaczyłem slogan reklamowy "Siedmiu psychopatów": „Tarantino spotyka braci Coen", zacząłem się bać. Bowiem wszelkie podróbki rzadko dorównują oryginałom, a w przypadku wymienionych reżyserów dotychczasowe naśladownictwa okazywały się porażkami. Jednak nazwisko scenarzysty i reżysera natychmiast mnie uspokoiło.
Martin McDonagh, irlandzki dramaturg („Porucznik z Inishmore") nie jest w kinie nowicjuszem. Za krótkometrażową fabułę „Six Shooter" dostał Oscara, a jego pełnometrażowy debiut, czarną komedię „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" nominowano za oryginalny scenariusz. Kolejny film z tego samego gatunku – „Siedmiu psychopatów" to znów kino pełne prowokacji, niezwykle zabawne, choć balansujące – z powodzeniem – na granicy dobrego smaku. Choć wiele scen duchem i ciałem przypomina „Pulp Fiction", to wyłącznie ze względu na połączenie potoków nieokiełznanego humoru z brutalną przemocą.
Ale ich forma jest całkowicie odmienna, oryginalna, pełna stylizacji świadczącej o teatralnych korzeniach autora. To samo można powiedzieć o bohaterach filmu. Każdego z nich scharakteryzował niezwykle wyraziście. Napisał popisowe role z inteligentnymi i zabawnymi dialogami, a świetni aktorzy, których zaangażował (Colin Farrell, Sam Rockwell, Woody Harrelson, Christopher Walken, Tom Waits), w pełni to wykorzystali.
Marty (Farrell), wzięty hollywoodzki scenarzysta, przeżywa kryzys twórczy. Zawalił wszystkie terminy, wypił morze alkoholu, producenci dopingują, a wena przyjść nie chce. Ma tylko tytuł: „Siedmiu psychopatów", ale za nic nie może ruszyć dalej. Z pomocą przychodzi Billy (Rockwell), bezrobotny aktor chwilowo utrzymujący się z porywania psów dla okupu. Jego niepowstrzymana chęć pomocy i niezwykłe pomysły, które natychmiast wprowadza w życie, uruchamiają lawinę, której nic nie jest w stanie zatrzymać.