W tej symbolicznej scenie Andrew Dominik odwraca perspektywę. Na zmagającą się z kryzysem Amerykę patrzymy nie z punktu widzenia maklerów jak w „Wall Street 2" Olivera Stone'a czy bankierów, urzędników i polityków jak w „Zbyt wielcy, by upaść" Curtisa Hansona, ale społecznych wyrzutków. Kraina możliwości zamienia się w śmietnisko kampanijnych sloganów i pustych obietnic. Kontrast między wizjami roztaczanymi przez liderów a podłą rzeczywistością, w której żyją Frankie i Russell, wzmacnia jeszcze miejsce akcji – Nowy Orlean po huraganie Katrina.
Jednak prawdziwym dramatem Frankiego i jemu podobnych jest nie tyle ich położenie, ile naiwna wiara w „amerykański sen", który powinien się spełnić, jak w hollywoodzkim kinie. Frankie liczy, że pieniądze z napadu zainwestuje w salon samochodowy. Russell snuje fantazyjne plany życia na Florydzie. Te nadzieje brutalnie zweryfikuje życie, a przede wszystkim pojawienie się Jackiego Cogana. Pitt gra twardziela, który wydaje się równie śliski jak polityczni spin doktorzy. Oni poprawiają wizerunek klientów dzięki socjotechnicznym chwytom, on ratuje reputację gangsterskich bonzów przy użyciu pięści i obrzyna.
Mafia ma bowiem w filmie Dominika kłopoty niczym bank na Wall Street. Napad na dom gry spowodował załamanie się przestępczej gospodarki. Ludzie boją się grać. Interes stoi. Aby odzyskać zaufanie, trzeba pokazać opinii publicznej, że organizacja trzyma rękę na pulsie i jest gotowa wymierzyć sprawiedliwość. Tyle że misja Cogana nie ma nic wspólnego z przywracaniem poczucia sprawiedliwości czy gangsterskim kodeksem. To jest tylko bezwzględny biznes i aby osiągnąć zamierzony efekt, trzeba m.in. poświęcić niewinnych ludzi, dać ofierze fałszywe poczucie możliwości decydowania o własnym losie lub wystawić kłopotliwego kolegę, który początkowo miał pomóc w robocie (wyśmienity epizod Jamesa Gandolfiniego, słynnego Tony'ego z „Rodziny Soprano"). Słowem – Cogan tak manipuluje, by dobrze zarobić jak najmniejszym kosztem.
Pitt już po raz drugi współpracuje z Dominikiem. Pięć lat temu nakręcili razem western „Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" demitologizujący historię Dzikiego Zachodu. Ta współpraca Pittowi służy. Pozwala mu pokazać różne oblicza. W tamtym filmie był neurotyczny, wypalony. Grał człowieka, który nie dorastał do własnej legendy. Tu jest facetem świadomym własnej siły. Zaraża charyzmą.
Liczą się tylko interesy
W „Zabić, jak to łatwo powiedzieć" nie brakuje dialogów w stylu Tarantino, jak choćby w scenie, gdy Cogan odbiera zlecenie od pełnomocnika (Richard Jenkins) i tłumaczy, że trzeba kogoś poświęcić dla celów PR. Są też sceny zabójstw w zwolnionym tempie, jakby za kamerą stał Sam Peckinpah, fotografujący śmierć z malowniczymi rozbryzgami krwi i wzlatującymi w powietrze łuskami. Ta stylistyka w połączeniu z czarnym, lekko absurdalnym poczuciem humoru (np. Cogan z powodu kryzysu musi wykłócać się o stawkę za robotę) i portretem przestępczego światka tworzy gorzko-ironiczny obraz Ameryki, w której kryzys uwidocznił, że człowiek jest zdany tylko na siebie. To przesłanie brzmi szczególnie mocno w kontraście do drugiej kampanii prezydenckiej Baracka Obamy. Nowy-stary prezydent przekonywał niedawno na jej zakończenie, że „razem jesteśmy lepsi niż nasze indywidualne ambicje, ponieważ jesteśmy czymś więcej niż zbiorem czerwonych i niebieskich stanów. Jesteśmy i zawsze będziemy Stanami Zjednoczonymi Ameryki".
Kiler Cogan miałby na to gotową odpowiedź – nie ma Stanów Zjednoczonych Ameryki, są tylko interesy.