Krytyk Krzysztof Kłopotowski wysunął tezę. Film Antoniego Krauzego o Smoleńsku rozłoży na łopatki III RP, jak „Człowiek z marmuru" Wajdy rozłożył Polskę gierkowską. Żeby tak jednym filmem obalić i rząd, i całą formację liberalną? Bezcenne. Bo i efektownie, i po kosztach. Załatwić polityka filmem? Ależ to nic nowego. Z tym że historia pokazuje, iż to wcale nie takie łatwe.
Bez zamachu się nie uda
No, bo jak to było w 1976 r.? Naród, który obejrzał dzieło Wajdy, za nic już miał nastroszonego Breżniewa i sowieckie garnizony pod Legnicą. Tylko strajkować, postulować, przyprawiać Gierka o zawał i dobijać komunę. Teraz drżyj, ty, Tusku, i twoje lemingi (wykształcone i z dużych miast). Krauze zmiecie was jednym filmem. Jak naród w jakiejś plazie (tuż po zakupach, może w 3D) ujrzy duchową nicość PO, zapragnie natychmiast zrzucić putinowskie jarzmo. A nowy Wałęsa wyłoni się z szeregów „ruchu narodowego", maszerującego 11 listopada i – należy mieć nadzieję – wielokrotnie później. Nie, żeby to wszystko miało być płaską agitką, skąd! Realizatorom przyświeca wyłącznie „determinacja w dochodzeniu prawdy". I tu zagwozdka. Bo – dajmy na to – scenarzyście Marcinowi Wolskiemu wyjdzie z drobiazgowego researchu (świeżo przeczytałem jego „Eurodżihad", więc wiem, jak potrafi być upierdliwy), że smoleńska katastrofa to nieszczęście, które przytrafiło się nie z trotylu, lecz z bałaganu, nacisków, głupoty i bylejakości. Kondukty suną, naród w rozpaczy, a winnych brak. Załóżmy, że tak się ten scenariusz ułoży – przypominam: „determinacja w dochodzeniu prawdy". I co? Od tego ma się przewrócić Tusk? Po to były zbiórki funduszy? Po to ofiarność Polonii? Po to awantury z Opanią? Nie! Żebyśmy mieli do czynienia z nie wiem jaką „determinacją", na ekranie musi być zamach. I żadnej taniochy, żadnego „cliffhangera", czyli zawieszenia akcji w najciekawszym momencie, co stosowano w starych „Kobrach". Żadnego: samolot kołuje nad pasem, ale na to nasuwa się mgła. Nie widać nic, tylko z daleka dobiega odgłos eksplozji, niewyraźny zresztą. I napisy końcowe. O, nie! Za nasze ciężko uzbierane fundusze tak się „zdeterminowani" nie wykpią. Musi być śmiało i po nazwiskach. Że Tusk, że Putin, że Anodina, że spisek, wybuch (koniecznie!), wreszcie, że – jak pisze krytyk Kłopotowski – „poddanie racji stanu przez warstwę rządzącą III RP". Po to jest ten miś.
Filmy i polityka
Sama idea – załatwić polityka filmem – to dla nas żadne „halo", bo do kina chodzimy nie od przedwczoraj. Pamiętacie? Był rok 1952, Stalinowi zostało jeszcze parę miesięcy, i stanęła, wiecie, taka sprawa. Żeby tego Gomułkę, chwilowo w odstawce, w willi w Miedzeszynie, jako „prawicowe odchylenie", załatwić ostatecznie. Filmem. Zrobi się opowieść o generale Świerczewskim i zasugeruje, że jego śmierć pod Baligrodem to żaden przypadek, tylko skutek knucia tego „nacjonalistycznego" skrzydła w partii. Zbierze się wiarygodną ekipę – Feliksa Dzierżyńskiego gra z oddaniem wschodzący Gustaw Holoubek! – i podłoży wiadomą świnię. I – poszło! Reżyser Wanda Jakubowska zasugerowała, że grupa Gomułki ma na rękach krew kultowego generała, co to jeszcze za Jaruzela spoglądał na nas z banknotów. I biedny Gomułka zostałby niechybnie utopiony w szambie, gdyby nie fakt, iż szczujące dziełko trafiło na ekrany 8 maja 1953 r. A tu – Stalin nie żyje, „wiatr odnowy wiał", Bierut za chwilę do Moskwy „wyjedzie w futerku, a wróci w kuferku". I sprawa się rypła. Gomułka za trzy lata przeprowadzi się z Miedzeszyna do KC. A kariera Jakubowskiej rozwijać się będzie schodkowo – z każdym rokiem schodek niżej.
Czas biegnie. Partią już trzęsie rzeczony Gomułka, a kinematografią Aleksander Ford. W każdym razie ten od „Krzyżaków" (1960), którymi Gomułka chciał dać odpór „rewizjonistom z Bonn". Wszystko, zanim ten Ford się 20 lat później powiesi w pokoju hotelowym. Zostawiwszy personelowi na klamce wywieszkę: „Proszę posprzątać". Ale Forda już podgryzają młode wilczki. Zwłaszcza najmłodszy w Polsce reżyser Andrzej Wajda. On też chce kogoś w polityce załatwić. A choćby i tych „zaplutych karłów", tych pogrobowców AK-owskich, którzy nie mają wprawdzie żadnej władzy politycznej, ale trzymają rząd dusz. Więc w filmie „Pokolenie" (1955) rzeźbi sylwetki partyzantów Armii Ludowej – wprost na cokół. A co z AK? Z filmu jednoznacznie wynika, że kolaborowała z gestapo. A nawet jak nie, to i tak zdechnie na „śmietniku historii", do czego dochodzi w finale „Popiołu i diamentu" (1958). Albo choćby utapla się po szyję w gównie po głupio przegranym powstaniu – vide „Kanał" (1957). Wajdzie basowali zresztą koledzy. Pamiętają państwo wizję września 1939 r. w „Zezowatym szczęściu" (1960) Andrzeja Munka? Tam dzielny obrońca ojczyzny o twarzy Bogumiła Kobieli, słysząc hitlerowskie samoloty, fika uciesznie jak pasikonik – po polu kapusty. Same głąby!
Barwy walki
Plansza jak w starym filmie: minęło kilka lat. Wajda już nie pastwi się nad akowcami, a – jakby przeciwnie – przymierza się do załatwienia komuny. Oczywiście filmem. Jednak scenariusz „Człowieka z marmuru" leży na razie w szufladzie, bo inni gracze muszą teraz załatwić ekipę Gomułki, która ciągle jest przy władzy, a być jej tam już nie powinno. Tak przynajmniej sądzi Mieczysław Moczar, na razie (tylko!) minister spraw wewnętrznych, ale za rok, dwa lata... W każdym razie na „partyzanckie" ogniska do Puszczy Białowieskiej zaprasza – powiedzielibyśmy dziś – liderów opinii. Także literatów, z przyjacielem kardynała Wojtyły Wojciechem Żukrowskim na czele. I jakoś tak się dzieje, że z tych nasiadówek wynika najpierw książka „Barwy walki", sygnowana przez Moczara, a potem – właśnie film. Zawistnicy szepczą po kątach, że książkę napisał ghost writer Żukrowski. Bo scenariusz filmowy to już na pewno on. Film „Barwy walki" wchodzi na ekrany w 1964 r. i integruje brać z Armii Ludowej, która już przebiera nogami do władzy. AK-owcy w filmie to szuje, a NSZ to „dobra gestapowska szkoła". Jeszcze tylko temu głupiemu Gomułce podrzucić jakiś temat zastępczy, na którym się wyłoży (choćby „syjonistów") i bierzemy władzę. Film spełni swoje zadanie. Tylko że ten głupi Gomułka okazał się nieprzewidywalny. Dał się wprawdzie wpuścić na antysemicką minę, ale jak załapał, kto go na tę minę wsadził, to Moczara w parę miesięcy później puknął ze stanowiska. A „Barwy walki" oglądają dziś tylko admiratorzy Wojciecha Siemiona.