Autorka „33 scen z życia", opowiadając o homoseksualnym zauroczeniu księdza, nie chciała wywołać skandalu ani piętnować Kościoła katolickiego, zabrudzonego ostatnio licznymi aferami pedofilskimi.
– Polscy dziennikarze pytają mnie o Ruch Palikota i PiS – mówiła na konferencji w Berlinie. A ja nie jestem politykiem, tylko artystką.
Nikt nie jest czysty
Rzeczywiście, „W imię..." to przede wszystkim opowieść o samotności człowieka, którego uczucie jest podwójnie napiętnowane. Bo żyje na prowincji, która nie toleruje inności, ale też dlatego, że jako kapłan powinien nosić w sobie tylko jedną miłość – do Boga. Bohater filmu z oddaniem prowadzi na mazurskiej wsi obóz dla trudnej młodzieży, wygłasza mądre kazania. Ale nie jest świętym. Ma ludzkie potrzeby i słabości. Tęskni za bliskością drugiego człowieka. „Masz się do kogo przytulić, jak jest ci źle?" – pyta na Skypie siostrę, która wyemigrowała do Kanady. Rozładowuje napięcie, uprawiając jogging, a kiedy nie może już wytrzymać, sięga po alkohol. Szumowska nie ocenia, nie piętnuje. Pokazuje dramat. Dzięki świetnej kreacji Andrzeja Chyry ogromnie przejmujący.
W tle tej historii jest Polska. I Szumowska reżyseruje z dużym wyczuciem. Jest w jej filmie potwornie mocna scena: przez mazurskie pola idzie procesja. Podniosły nastrój, białe sztandary na wietrze. Kamera przygląda się twarzom ludzi. Każdy ma coś na sumieniu, nikt nie jest czysty. Bez znieczulenia portretuje też reżyserka środowisko wykolejonych chłopaków, prowincję, kościelną hierarchię. Ale jednocześnie z ogromną delikatnością mówi o uczuciach. O zauroczeniu księdza i wiejskiego chłopaka, o tłumieniu własnych pragnień, o samotności młodej kobiety, która przyjechała z miasta na wieś i żyje wyobcowana, w nie swoim świecie. O niespełnieniach i tęsknotach, o lęku, który czai się, kiedy człowiek zostaje w domu sam. Szkoda, że jest w filmie trochę niedociągnięć scenariuszowych i zakończenie, które – choć ironiczne – ciągnie historię w stronę publicystyki, której autorka chce uniknąć.