Fotografię zamieniłabym tylko na softball

O potrzebie świeżości w fotografii, o miłości do niej oraz o tym, jak nie udało się sfotografować Baracka Obamy tuż przed zaprzysiężeniem na prezydenta opowiada „Sukcesowi” Kathy Ryan, wieloletnia fotoedytorka „New York Times Magazine”.

Publikacja: 10.08.2013 01:01

Rip Torn i Willem Dafoe, cykl „Assignment: Times Square”. Zdjęcia Chucka Close’a opublikowane w 1997

Rip Torn i Willem Dafoe, cykl „Assignment: Times Square”. Zdjęcia Chucka Close’a opublikowane w 1997 r.

Foto: Aperture Fundation

Artykuł z archiwum miesięcznika "Sukces"

Jesteś legendą „New York Times Magazine". Pracujesz tam od 28 lat. Przez te lata byłaś świadkiem wielu zmian w redakcji. Które szczególnie zapadły ci w pamięć?

Uwielbiam to, że mogę dużo współpracować z artystami. Kiedy zaczynałam, nie było takiej praktyki. Funkcjonował podział na fotoreporterów oraz na fotografików, uważanych za artystów. Wielką zmianą było rozmycie tych granic, dzięki czemu fotografowie mogą swobodnie poruszać się pomiędzy różnymi gatunkami. Na przykład zlecenie Paolo Pellegrinowi, który jest fotografem prasowym, wojennym, który fotografował najcięższe momenty naszych czasów, wykonanie zdjęć hollywoodzkich gwiazd do portfolio z Oscarów. Takie krzyżowe przypisywanie zadań, czyli przydzielenie komuś zlecenia spoza działki, stało się naszym znakiem rozpoznawczym. Okazało się, że wtedy dzieją się naprawdę ciekawe, nieprzewidywalne rzeczy. Któregoś roku poprosiliśmy Ryana McGinleya o sfotografowanie pływaków olimpijskich. Zamiast zlecać to fotografowi sportowemu, co zrobiłaby większość magazynów, pomyślałam „niech zajmie się tym ktoś o świeżym spojrzeniu". Ryan zrobił przepiękne zdjęcia. Zdecydowaliśmy, że sfotografuje ich wszystkich w wodzie, biorąc pod uwagę, że pływacy spędzają tam cały swój czas. Kilka lat później poprosiliśmy, żeby uchwycił sportowców uprawiających sporty zimowe w momencie, kiedy znajdują się w powietrzu. Przecież wielu z nich, na przykład skoczkowie, wykonuje swoje sporty właśnie w powietrzu.

Skąd przekonanie, że te eksperymenty będą miały dobre efekty?

Jedną z zalet pracy w tygodniku jest to, że musisz podejmować wiele decyzji w krótkim czasie. My z definicji zawsze mamy deadline. Wychodzimy 52 razy w roku i za każdym razem musimy myśleć, jak zrobić coś inaczej niż do tej pory. Jednym z pierwszych takich eksperymentów z artystami była historia na okładkę o 16-letniej modelce. To był duży materiał poświęcony fenomenowi coraz młodszych modelek. Pamiętam, że łamałam sobie głowę, myśląc, kto mógłby wnieść do takiego materiału coś nowego. Wpadłam na dokumentalistkę Nan Goldin, która robi bardzo intymne zdjęcia. Wiedziałam, że świat mody jest niesamowicie fotogeniczny, pełen piękna, bez względu na to, czy są to piękne kobiety, czy piękne zakulisowe sceny, cały ten chaos związany z pokazami mody. To bardzo wizualny świat. Znałam Nan Goldin na tyle, by wiedzieć, że ona dobrze rozumie młodych, wrażliwych ludzi. Miałam przeczucie, że uda im się nawiązać porozumienie. Nan była już wtedy sławna, nie byłam pewna, czy będzie chciała spędzić tydzień z jakąś nastoletnią dziewczyną. Ale jej ten pomysł bardzo się spodobał i zrobiła niesamowite zdjęcia. Lata pracy z ludźmi, którzy wiecznie imprezują, mają problemy z własną tożsamością i piękno, które Nan widzi w niezwykły sposób, idealnie pokrywały się z tym, czego potrzebowaliśmy w tym artykule. Wtedy odkryłam, że to fajnie działa. Był rok 1996.

To był przełomowy moment w twojej pracy?

Tak. Kolejny przełom nastąpił w 1997 r., kiedy zrobiliśmy numer specjalny na temat Times Square, w momencie, kiedy zmieniał się z pełnego pornograficznych teatrów i sex shopów w bardziej przyjazne rodzinom, „disneyowskie" miejsce. Wtedy naprawdę zależało mi na tym, by zrobić taką kompletną mieszankę: od fotografów dokumentalnych, jak Larry Towell, po artystów konceptualnych, jak Thomas Demand, który nigdy wcześniej nawet nie postawił stopy na Times Square.

Masz swoje ulubione zdjęcie, takie, które szczególnie zapadło ci w pamięć?

Pamiętam, że byłam bardzo poruszona, kiedy Stephanie Sinclair przyniosła nam zdjęcia małoletnich panien młodych z Afganistanu. Kiedy pokazała mi te prace, rozpłakałam się. Te młodziutkie mężatki były jeszcze dziećmi. Oczywiście opublikowaliśmy materiał. Podobnie było z rozpoczętym na własną rękę projektem Ashleya Gilbertsona, który fotografował puste pokoje żołnierzy zabitych w Iraku i Afganistanie. Kiedy patrzę wstecz na nasz magazyn, na wzruszające eseje fotograficzne o wielkim oddziaływaniu, przypominam sobie, że bardzo często to właśnie fotografowie byli ich inicjatorami. Gilbertson jeździł po kraju i spotykał się z ludźmi, którzy stracili synów i córki na wojnie. Słusznie przypuszczał, że rodzice byli zazwyczaj tak załamani, że nie potrafili nic zmienić w tych pokojach, zachowywali je w nienaruszonym stanie, jak kapliczki dla dzieci, które umarły. Ze względu na to, że żołnierze często byli tak młodzi – zaciągali się do armii zaraz po szkole średniej – ich pokoje wyglądają jak pokoje nastolatków. To typ cichych zdjęć, patrzysz na nie i nie możesz wydobyć z siebie słowa.

A jakie było szczególnie trudne zadanie, z którym musiałaś się zmierzyć?

Niedługo przed tym, jak Obama wygrał wybory, Gerald Marzorati, ówczesny redaktor, powiedział, że jeśli Barack zwycięży, chce zrobić całe portfolio ze zdjęciami ludzi z jego zespołu. Przypuszczał, że to będzie zupełnie nowa grupa „ludzi Waszyngtonu". Razem z Kirą Pollack, wtedy zastępczynią fotoedytora, zaczęłyśmy wszystko przygotowywać. Pracowałyśmy jak szalone. Obama został wybrany w listopadzie, zaprzysiężenie miało być w styczniu. Od razu zaczęłyśmy działać. Bardzo trudno było nam do nich dotrzeć. Połowa z nich nie była jeszcze nawet wymieniona z nazwiska. Każdego dnia kolejni członkowie zespołu byli ogłaszani, a my niemal jednocześnie starałyśmy się organizować sesje. Wykonanie zdjęć zleciłam Nadavowi Kanderowi z Londynu. Sesje robiliśmy w kilku etapach, w Chicago i w Waszyngtonie. W stolicy USA zaaranżowaliśmy studio w sali balowej hotelu, robiliśmy po siedem 15-minutowych sesji w ciągu dnia. Sportretowaliśmy 52 osoby ze świty Obamy. Przez cały ten czas na kim zależało nam najbardziej? Oczywiście na nim. Mamy więc cały numer specjalny magazynu. Brakuje tylko spotkania z prezydentem. Nie uwierzysz, nie doszło do niego. Pracowaliśmy niezwykle ciężko, próbowałam każdego z możliwych sposobów, ale się nie udało. Dopiero ostatniego dnia naszej sesji zdjęciowej i pierwszego dnia, kiedy cała ekipa zjawiła się w siedzibie Kongresu Stanów Zjednoczonych, zorganizowali coś o nazwie „fala". Zapraszają ok. 30 fotografów prasowych jednocześnie i każdy dostaje po trzy minuty na zdjęcia. Nadav zrobił tam wtedy zdjęcie Obamie, a więc miałam szybkie ujęcie. W naszym biznesie musisz robić pewne rzeczy po prostu z wiarą, że się uda. To było bolesne doświadczenie, ale opublikowaliśmy przepiękny esej fotograficzny. Niektórzy z tych ludzi, dopiero co mianowani, wchodzili do pokoju podekscytowani, bo mieli po raz pierwszy pracować z prezydentem. To był historyczny moment.

Co w pracy fotoedytora sprawia ci największą trudność?

Wybór zdjęć to najłatwiejsza część. Najtrudniejsze jest to, co dzieje się na samym początku. Czyli tworzenie koncepcji, burza mózgów, wybieranie fotografa, zdobywanie dostępu. To się wydaje prozaiczne, ale w rzeczywistości jest bardzo ważne. Nie możesz robić fotografii dokumentalnej na szybko. Im więcej czasu spędzonego w roli muchy na ścianie, która jest obserwatorem, tym lepsze zdjęcie. W takich sytuacjach musimy negocjować, żeby fotograf dostał więcej niż standardowe dwie godziny w studio.

Jeśli mam być szczera, coraz trudniej jest mi też dobrać właściwego fotografa do zlecenia. Zajmuję się tym już tak długo, że muszę uważać, żeby się nie powtarzać. Trudne jest także to, że jesteśmy w momencie przemian, przejścia z druku do Internetu. Z jednej strony wciąż wydajemy gazetę na przecudnym papierze, którą możesz trzymać w rękach, a jednocześnie mamy pokazy slajdów na stronie, czasem zlecamy wykonanie filmów. Zastanawiam się, w co w takiej sytuacji mam wkładać więcej energii. Przez większość czasu myślę, czy kolejną godzinę powinnam poświęcić na oglądanie kolejnego portfolio, na rozmowy o możliwościach, jakie daje wideo, czy może lepiej, żebym napisała w blogu o interesującej wystawie w Nowym Jorku. Stale się zastanawiam, jak sprostać wszystkim tym zadaniom i utrzymać je na wysokim poziomie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powie „ja chcę zajmować się tylko drukiem". Bo to nierealistyczne. Taki ktoś szybko zostanie w tyle.

Kiedy odkryłaś, że chcesz być fotoedytorką? Masz wykształcenie fotograficzne?

Nie, zupełnie nie. Kiedy zaczynałam studia, marzyłam, by zostać malarką. Dlatego pierwszy dyplom zrobiłam ze sztuki studyjnej, drugi z historii sztuki, ponieważ to kocham. Kiedy skończyłam studia, miałam zamiar zostać artystką. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że nie mam temperamentu, żeby spędzać całe dnie samotnie w pracowni. Chciałam robić coś wizualnego, ale w bardziej towarzyskiej formie. Miałam szczęście, bo moja znajoma, która zajmowała się fotografią, usłyszała, że w jednej z agencji fotograficznych zwolniło się stanowisko. Pamiętasz te wielkie francuskie agencje fotograficzne: Sygma, Gama, Sipa? To była Sygma. Szukali kogoś do prowadzenia biblioteki zdjęć. I to była moja pierwsza praca. Zaczynałam od katalogowania zdjęć, które ich fotografowie robili w różnych częściach świata. Mieli wtedy 30–40 fotografów w różnych godnych uwagi miejscach. Co tydzień trafiały do nas tysiące zdjęć, ja zajmowałam się edycją i segregowaniem. Później awansowałam – wykonywałam prace fotoedytorskie dla różnych magazynów, m.in. „New York Times Magazine". Kiedy poszukiwali zastępcy fotoedytora,

Peter Howe, który wtedy sam pełnił taką funkcję, zatrudnił mnie. Tak zaczęła się moja współpraca z magazynem. W każdym razie w fotografii zakochałam się dopiero grubo po studiach.

Czy po latach nadal czerpiesz przyjemność z patrzenia na fotografię? Z chodzenia na wystawy?

Żartujesz? Tak! Jedną z moich największych frustracji jest to, że nie oglądam wystarczająco dużo wystaw. W Nowym Jorku cały czas pokazywane są znakomite rzeczy. Jak tylko przejdę na emeryturę, codziennie będę chodziła do galerii, na każdą możliwą wystawę, ponieważ kiedy pracujesz, nie jesteś w stanie wszystkiego zobaczyć. Nigdy nie będę miała dość patrzenia na zdjęcia. Mam konto na Instagramie, tam też cały czas podglądam nowości.

Co w takim razie lubisz poza fotografią?

Z fotografią obcuję 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Wiesz co, lubię moją 14-letnią córkę. Sylvie jest świetnym sportowcem, przepada za softballem. Ja też jestem wielką fanką softballu. Kocham patrzeć na Sylvie, kiedy gra. Dlatego można powiedzieć, że ja i mój mąż, który również zajmuje się fotografią, mamy dwie wielkie pasje w życiu – fotografię i softball.

Artykuł z archiwum miesięcznika "Sukces"

Jesteś legendą „New York Times Magazine". Pracujesz tam od 28 lat. Przez te lata byłaś świadkiem wielu zmian w redakcji. Które szczególnie zapadły ci w pamięć?

Pozostało 98% artykułu
Film
Drag queen i nie tylko. Dokument o Andrzeju Sewerynie
Film
Laureaci Oscarów, Andrzej Seweryn, reżyserka castingów do filmów Ridleya Scotta – znamy pełne składy jury konkursów Mastercard OFF CAMERA 2024!
Film
Patrick Wilson odbierze nagrodę „Pod Prąd” i osobiście powita gości Mastercard OFF CAMERA
Film
Nominacje do Nagrody Female Voice 2024 Mastercard OFF CAMERA dla kobiet świata filmu!
Film
Script Fiesta 2024: Damian Kocur z nagrodą za najlepszy scenariusz