„Pentameron" to pierwszy film Matteo Garronego nakręcony w języku angielskim i do tego z wielkimi międzynarodowymi gwiazdami, m.in. Salmą Hayek, Vincentem Casselem, Johnem C. Reillym i Tobym Jonesem. Włoski reżyser proponuje kostiumową bajkę opartą na „Baśni nad baśniami" Giambattisty Basilego opublikowanej w pięciu tomach w latach 1634–1636.
Reżyser zaludnia ekran wyrazistymi postaciami. Są tu trzy rody królewskie. Królowa, która marząc o dziecku, jest gotowa na wszystko, nawet na skonsumowanie surowego serca potwora morskiego. Bracia bliźniacy rozdzieleni przez los. Księżniczka oddana obrzydliwemu ogrowi przez swojego nieobliczalnego ojca. I wreszcie władca zakochany w głosie kobiecym dochodzącym zza zamkniętych drzwi. Widz wie, że za tymi drzwiami żyją dwie staruchy, a stawką gry jest osiągnięcie wiecznej młodości.
Groza, zmysłowość, poświęcenie aktorów, którzy niejednokrotnie przechodzą w tym filmie granice psychicznego bezpieczeństwa, niesamowita scenografia, muzyka Alexandre'a Desplata, zdjęcia Petera Suschitzky'ego – wszystko to tworzy imponujące, barwne i pełnokrwiste widowisko filmowe. A jednak po obejrzeniu „Pentameronu" czuję niedosyt. I muszę przyznać, że to nie jest moje kino.
47-letni Matteo Garrone ma na koncie kilka filmów. Po skończeniu Akademii Sztuk Pięknych zadebiutował w 1997 roku niskobudżetowym „Terra di Mezzo", w 2002 roku do canneńskiej sekcji „Piętnastka reżyserów" trafił jego obraz „The Embalmer", w 2004 roku w konkursie berlińskim znalazła się „Pierwsza miłość". Ale tak naprawdę jego nazwisko stało się głośne dopiero cztery lata później, gdy za „Gomorrę" dostał najpierw Grand Prix w Cannes, a potem, w Kopenhadze, Europejską Nagrodę Filmową. Ten film o neapolitańskiej mafii bardziej niż pełne napięcia dreszczowce o ojcach chrzestnych przypominał obrazy zapamiętane z południowoamerykańskich opowieści o fawelach.
Garrone nie pokazywał przywódców kamorry, nie gloryfikował ich świata. Portretował rzeczywistość południowych Włoch. I ludzi, których strzelanina na ulicy nie dziwi. Dla bohaterów „Gomorry" praca dla mafii była jedynym sposobem na osiągnięcie życiowego sukcesu, wygrzebanie się z nędzy. A potem już zwykle nie mieli wyjścia. Bo bardzo łatwo jest przekroczyć granice prawa, ale trudno wrócić do normalnego świata. Nie dziwię się, że ten film zachwycił widzów, krytyków i wiele gremiów jurorskich na ważnych festiwalach.
Ale Garrone nie chciał zostać specjalistą od kina gangsterskiego. Uciekł w równie gorzkie, ale jednak znacznie bezpieczniejsze rejony. W „Reality", znów znajdując bohaterów w Neapolu, pokusił się o diagnozę współczesnych zachodnich społeczeństw, pokazał świat zatopiony w popkulturze, gdzie wszystkim, nawet marzeniami, manipulują specjaliści od marketingu i reklamy. A teraz, co prawda opierając się po raz kolejny na opowieściach neapolitańskich, próbuje zupełnie nowego gatunku.