Kiedy Meryl Streep jako Florence Foster Jenkins zaczyna śpiewać arię Mozartowskiej Królowej Nocy lub zalotnie wdzięczy się jako pokojówka Adela przebrana za damę z „Zemsty nietoperza", niemiłosiernie przy tym fałszując, publiczność w kinie wybucha głośnym śmiechem. Czy może być coś bardziej komicznego od sytuacji, w której ktoś z siebie robi idiotę, będąc przekonanym o własnej genialności?
Dobry dobór ról
Meryl Streep daje popis aktorstwa najwyższej klasy. Zresztą od dłuższego czasu tak dobiera role, jakby chciała udowodnić światu swą genialność, traktując kolejny film jak wyzwanie. Była śpiewającą ekshipiską („Mamma Mia!") i Margaret Thatcher („Żelazna dama"), chorą matką-narkomanką, tyranizującą rodzinę („Sierpień w hrabstwie Osage") lub podstarzałą gwiazdą rocka („Nigdy nie jest za późno").
Teraz jako Florence Foster Jenkins znów daje dowód bezbłędnego opanowania aktorskiego warsztatu. Samo fałszowanie, kiedy potrafi się śpiewać dobrze, jest czymś piekielnie trudnym. A ona potyka się o przeszkody na pięciolinii lekko, jakby autentycznie sprawiało jej to przyjemność.
Prowadzona przez świetnego profesjonalistę Stephena Frearsa (reżysera pamiętnej „Królowej") kreśli postać kobiety delikatnej, o wrażliwości dziecka, ale mocno stąpającej po ziemi. Otoczonej tłumem pochlebców, a bardzo samotnej. Kim jednak naprawdę była Florence Foster Jenkins? I dlaczego tak nas interesuje, ponad 70 lat po śmierci? Stała się przecież bohaterką kilku sztuk z „Boską!" na czele. Zaledwie zaś pół roku temu w naszych kinach pojawiła się francuska „Niesamowita Marguerite", inspirowana jej losami.
„Boska Florence" skupia się na ostatnich tygodniach jej życia. Nowy Jork, rok 1944, Florence Foster Jenkins dobiega siedemdziesiątki. Od ponad trzech dekad, kiedy to rozwiodła się z mężem, a po zmarłym ojcu otrzymała pokaźny majątek, oddaje się wymarzonej pasji, jaką jest śpiew. Działa w Klubie Verdiego, a raz do roku wynajmuje salę balową w hotelu Ritz-Carlton na swój recital.