– Nie możemy wysłać całemu światu sygnału, ze łatwo tu się dostać – deklaruje tamtejszy minister ds. imigracji. – Nie będę przepraszać za twarde stanowisko wobec nielegalnej imigracji.
W latach 70. ubiegłego wieku Australia przyjęła – i to przywiozła samolotami – ponad 70 tysięcy uchodźców z Wietnamu, jako że władze czuły się zobowiązane do udzielenia pomocy z powodu wcześniejszego udziału w wojnie.
Dziś imigranci przypływający łodziami, umieszczani są na dwóch wyspach - Nauru i Manus, oddalonych znacznie od kontynentu. Do tego – są niewielkie, upalną Nauru można objechać w 20 minut. Ośrodki, w których przebywają przybysze, oddzielone są wysokimi siatkowymi ogrodzeniami, pilnuje ich wielu pracowników ochrony.
W gęsto rozstawionych namiotach imigranci przebywają 400-500 dni. To czas, jaki potrzebny jest władzom na rozpatrzenie ich wniosku o azyl. Z góry jednak wiadomo, że w Australii nie zamieszkają. Na mocy porozumienia z Kambodżą, która kosztowała Australię 40 milionów dolarów australijskich, to właśnie do tego kraju trafiają pragnący azylu imigranci.
Na teren obozu nie można wejść legalnie z kamerą, więc część zdjęć została nakręcona z ukrycia. Są też w filmie opowieści ludzi, którzy pracowali z uchodźcami w ośrodkach – był to dla nich rodzaj wolontariatu. O zaobserwowanych zdarzeniach opowiada m.in. studentka, która znalazła się tam z grupą przyjaciół i była zszokowana zastanymi realiami. Chociaż wcześniej nigdy nie pracowała – tak jak i koledzy - z uchodźcami, dostała jedynie na krótkiej odprawie proste wskazówki postępowania. Pouczona też została o tzw. nożu Hoffmana służącym do odcinania wisielców. O wisielcach nie opowiada, ale o samookoleczeniach i zaburzeniach zdrowia psychicznego przybyszy czekających na cud – owszem.