„Paterson”, reż. Jim Jarmusch
Gutek Film
Tytułowy bohater, skromny kierowca autobusów z miasteczka w stanie New Jersey o tej samej nazwie co jego nazwisko, codziennie budzi się wcześnie rano. Wysłuchuje, jaki sen żona miała poprzedniej nocy, potem idzie tą samą drogą do pracy, jeździ tym samym autobusem, po tych samych ulicach. Wracając z roboty wyjmuje listy ze skrzynki, ogląda nowe, czarno-białe, geometryczne prace plastyczne żony wymalowane na firankach, sukienkach i ciastkach, wspiera ją w pasjach muzycznych, a wieczorem wychodzi na spacer z psem i wstępuje do tego samego baru, gdzie gada z tym samym barmanem. I tak codziennie, przez siedem dni w tygodniu. Codziennie też Paterson znajduje chwilę, by napisać wiersz. Zwykły, przyziemny, nierymowany, pasujący do jego życia.
Od czasu „Broken Flowers” to najpełniejsze studium współczesności, jakie Jarmusch zafundował widzom. Rozmowy pasażerów, które dolatują do uszu Patersona, klienci baru, spotkania z przypadkowymi ludźmi, dom, w którym Paterson czuje się szczęśliwy z zabawną żoną-Iranką i psem-inteligentem. A do tego poezja pozwalająca oderwać się od rutyny i pofrunąć: kiedyś poecie z New Jersey – lekarzowi Williamowi Carlosowi Williamsowi, dziś małej dziewczynce, Patersonowi, a może i innym mieszkańcom miasteczka.
Jim Jarmusch pokazał świat pełen tolerancji i wewnętrznego ładu. Amerykę, jaka coraz bardziej odpływa w niebyt. Spokojną, niepodzieloną, zajętą małymi dramatami, radościami i smutkami dnia, skrojonymi na miarę zwykłego człowieka. I znów dokonał na ekranie cudu: filmując rutynę dnia codziennego i nudnawego, aseksownego bohatera, stworzył opowieść pełną wdzięku i wciągającą. Przypomniał, że życie składa się z drobnych chwil, rozmów przy kawie, spotkań w barze. A poezja – jak pisał Jonasz Kofta - „drzemie w nas”. Tylko nie wolno jej zakrzyczeć i zniszczyć. Prawdziwa uczta dla smakoszy kina.