W zasadzie potrzeba dwóch tekstów o nowym dziele Denisa Villeneuva – pierwszy o tym, co widać na ekranie, a drugi o kulisach jego powstawania. Był rok 2017, Kanadyjczyk kończył pracę nad „Blade Runnerem 2049", kiedy odezwało się do niego Legendary Production. Studio już rok wcześniej zdobyło prawa do adaptacji „Diuny" Franka Herberta i podsunęło reżyserowi umowę, nie czekając na odbiór ostatniego filmu twórcy.
Tymczasem „Blade Runner 2049" został doceniony przez krytyków i fanów, ale finansowo rozczarował i nie podbił kin. Sam Ridley Scott, autor oryginału z 1982 r., narzekał: „Jest za długi, wyciąłbym z niego pół godziny" (trwał 163 minuty).
W „Diunie" Villeneuve jeszcze bardziej wystawia wszystkich na próbę czasu. Nie dość, że film trwa 155 minut, to jeszcze stanowi dopiero pierwszą część cyklu, którego przyszłość wciąż stoi pod znakiem zapytania. Wszystko zależy bowiem od powodzenia dzieła, które ukazuje się jednocześnie (choć nie w Polsce) w kinach i serwisie HBO Max. Ta współpraca jest kluczowa dla Warner Bros – współproducenta i dystrybutora filmu. O to ścięło się z Warnerem Legendary. Mniejsze studio chce bowiem z każdego filmu wyciągnąć maksimum zysków, a przy tym przyciągać kolejnych twórców. A Warner myśli kategoriami korporacyjnymi i podąża za zmieniającymi się nawykami widzów.
Niezadowoleni są reżyserzy i aktorskie gwiazdy – pierwsi chcą, by widzowie ich dzieła oglądali na wielkim ekranie, a drudzy często mają zagwarantowane w kontraktach prowizje od sprzedaży biletów. Zakulisowe negocjacje trwają, prawnicy piszą ugody, a co bardziej tradycyjni filmowcy ostrzegają, że VOD zabije kino.
Dlatego może się okazać, że „Diuna" nie będzie początkiem ambitnej serii (w planach są druga i trzecia część oraz serial) na miarę „Gwiezdnych Wojen", tylko pierwszą częścią nigdy niedokończonej sagi. Mamutem skazanym na wyginięcie jeszcze w dniu premiery.