Zbliżyłem się do szpicy, role przychodzą do mnie

Adrien Brody: W fabryce snów wartość aktora mierzona jest frekwencją na jego filmach. Zagrasz w hicie – twoja cena rośnie. Nie mogę narzekać: nieźle mi płacą

Aktualizacja: 31.01.2008 13:21 Publikacja: 31.01.2008 11:19

Zbliżyłem się do szpicy, role przychodzą do mnie

Foto: AP

W pana karierze aktorskiej przełomowa okazała się rola w „Pianiście” Romana Polańskiego. Jaki ma pan dzisiaj, po sześciu latach, stosunek do tego filmu?

Jestem niezmiennie wdzięczny Romanowi Polańskiemu i losowi, że mogłem zagrać Władysława Szpilmana. To rzeczywiście był punkt zwrotny w mojej karierze, ale przede wszystkim wielkie, głębokie przeżycie. Nie każdy aktor dostaje w swojej karierze taką szansę. „Pianista” dał mi bardzo wiele. Miałem wtedy 29 lat, to trudny wiek, ostatni moment, w którym trzeba przekształcić się z chłopca w mężczyznę. Ten film pomógł mi dojrzeć, przewartościować wiele spraw w życiu. Zmienił mnie jako człowieka, a więc również jako aktora.

Aktorzy czasem narzekają, że Oscar hamuje karierę. Młodzi reżyserzy czują się onieśmieleni, a producenci obawiają się wysokich żądań finansowych. Jednak w pana przypadku statuetka stała się chyba przepustką do powodzenia?

To prawda. Grałem przedtem w filmach kilkanaście lat, miałem na swoim koncie ponad 30 ról, ale mało kto słyszał o facecie z długim nosem o nazwisku Brody. Znało mnie tylko kilkoro ludzi z branży. Po „Pianiście” i Oscarze stałem się rozpoznawalny na ulicy. Dzisiaj nie należę do ekskluzywnego grona kilku najbardziej kasowych i rozchwytywanych gwiazd hollywoodzkich, ale zbliżyłem się do szpicy. Jak ci najwybitniejsi odmówią, role przychodzą do mnie. Dostaję dużo propozycji.

Jak pan je wybiera?

No właśnie, wszystko ma swoje dwie strony i dzisiaj znacznie trudniej mi wybierać. Wiem, jak łatwo popełnić błąd i jak dużo może on kosztować. Ale też mam taki luksus, że mogę przez jakiś czas nie przyjąć niczego. Odpocząć, naładować akumulatory. Poczekać na dobry tekst, który poruszy, rozbawi, zaciekawi. Przyjmuję role w dużych produkcjach, ale nie unikam skromnych obrazów niezależnych.

To chyba taktyka wielu gwiazd.

W moim przypadku to nie jest taktyka. Raczej potrzeba. Z rodzinnego domu wyniosłem szacunek dla sztuki. Właśnie dla sztuki, nie dla pieniędzy i blichtru. A popularność i pieniądze spadły na mnie dość późno. Nie miałem już 18 lat, byłem dość silny i zahartowany w różnych bojach i niepowodzeniach, żeby to wszystko znieść. Ludzie powtarzali mi: „Nie zmieniaj się”. Staram się więc na wszystko patrzeć z dystansem. A przede wszystkim nie zmieniać swojego stosunku do pracy. Dlatego podpisując kontrakty, nie kieruję się tylko wysokością budżetu filmu i mojego honorarium.

A jednak przyjął pan rolę w „King Kongu”.

To element gry. Jak już jesteś cząstką Hollywoodu, musisz jego reguły zaakceptować. A w fabryce snów wartość aktora mierzona jest frekwencją na jego filmach. Zagrasz w hicie — twoja cena rośnie. Nie mogę narzekać: nieźle mi płacą. Ale też aktora z nazwiskiem staje się ważną kartą przetargową dla wielu ambitnych projektów. Bo młody reżyser, który ma świetny, ale trudny scenariusz, starając się o pieniądze, mówi producentowi: „Jestem umówiony z Charlize Theron... Bradem Pittem...”.

Albo Adrienem Brodym?

Czasem...

Trudno było też wyobrazić sobie pana w komedii...

Ja do tego gatunku tęskniłem od dawna. Odczuwałem potrzebę, by pokazać się z zupełnie innej strony niż w „Pianiście” czy nawet „Hollywoodlandzie”. Poza tym czułem, że muszę się odprężyć. Wiem, że są aktorzy, którzy wychodzą na plan, grają, a potem zdejmują kostium i wracają bez problemu do codzienności, do domów, żon, dzieci, narzeczonych. Mnie każda rola bardzo dużo kosztuje. Nie potrafię tak od razu wyrzucić jej z siebie. Dlatego chciałem odreagować stresy i zagrać w komedii. Długo szukałem odpowiedniego scenariusza, bo nie chciałem wchodzić w coś kompletnie bezwartościowego i pozbawionego myśli. Praca z Wesem Andersonem była spełnieniem marzeń. Uwielbiam jego „Genialny klan”, często do niego wracam. Uważam go za bardzo wrażliwego artystę o cudownej wyobraźni, a idea „Pociągu do Darjeeling” spodobała mi się od razu. Bracia, którzy się pogubili i starają się odnaleźć, próba pogodzenia się ze stratą bliskiej osoby i jeszcze ten absurdalny, niebywały humor — to jest prawdziwa frajda dla aktora. Nie ukrywam, że pociągała mnie też przygoda, którą ten projekt obiecywał.

Indie?

Tak. To kraj wyjątkowej urody, pełen wspaniałych ludzi. Indie wyostrzają ci wszystkie zmysły, zaczynasz tam inaczej, znacznie intensywniej, chłonąć świat. Przyznaję zresztą, że nie jest to doświadczenie łatwe. Pierwszy raz byłem w Indiach sam, jakiś rok przed zdjęciami do „Pociągu do Darjeeling”. Może zbyt krótko, by poznać ich smak? Wróciłem przygnębiony. Wokół widziałem mnóstwo nędzy i beznadziei. Czułem się przygnieciony przez tłum, który mnie otaczał, miałem pod powiekami ręce dzieci wyciągnięte w żebraczym geście. Ale już wtedy czułem, że muszę tam wrócić, spróbować odkryć ten świat dla siebie. Pobyt z Wesem i ekipą otworzył mnie na Indie. Nadal odczuwałem w nich sporo smutku, ale dostrzegłem także piękno. I olbrzymią otwartość ludzi. Przestałem się tego kraju bać. Kupiłem sobie motocykl i w wolnych chwilach robiłem rozmaite eskapady. Co nie jest takie proste. Każdy, kto był w Indiach, wie, jakim ryzykiem i ruletką jest tam poruszanie się po drogach.

Mógł pan swobodnie jeździć na motocyklu? Nikt nie rozpoznawał w panu hollywoodzkiej gwiazdy?

Nie i cieszyłem się tą wolnością. Aż do chwili, gdy niedługo przed końcem pracy w telewizji hinduskiej poszedł „King Kong”. W jednej chwili stałem się „tym facetem z filmu”. Hollywood mnie dogoniło.

Jak dopasował się pan do „stylu Andersona”?

Bez problemu. Praca z Wesem jest nieustającą zabawą. Wszystko odbywa się bez stresu i nerwów, co przenosi się na ekran. Poza tym dopasowaliśmy się do siebie z Owenem Wilsonem i Jasonem Schwartzmanem. Żaden z nas nie walczył o dominację — ani na planie, ani na ekranie. To było bardzo ważne, bo Wes pracuje bardzo szybko i sporo improwizuje. Aktorzy muszą reagować błyskawicznie, zwłaszcza że Anderson nie znosi powtarzać ujęć.

Zawsze podkreśla pan, że jest jedynakiem. Jak wczuł się pan w rolę człowieka, który musi ułożyć sobie stosunki z rozległą rodziną?

Ależ doskonale. Miałem w młodości kilku fantastycznych kumpli, czuliśmy się niemal jak bracia. Dlatego te klimaty nie są mi obce. Nie mieliśmy zresztą czasu na wydziwianie. Wstawaliśmy bardzo wcześnie i pracowaliśmy przez kilkanaście godzin dziennie. Nie dało się inaczej, bo przecież często musieliśmy się dopasować do kursów pociągów — przemierzaliśmy w nich Indie, sześć godzin w jedną stronę, sześć godzin z powrotem. Ale opłaciło się.

Lubi pan chyba przemierzać razem z filmami świat. Jeden ze swoich ostatnich obrazów, „Manolete”, kręcił pan w Hiszpanii.

Na tym polega urok mojego zawodu. Człowiek ma szansę zwieszać się na lianach w tropikalnych lasach, uczestniczyć w rytualnym pogrzebie w Indiach czy trenować z Cayetano Riverą i oglądać walki byków. Jako turysta nie wszedłbym tak głęboko w kulturę zwiedzanych pobieżnie krajów.

Ciekawa jestem, z czym kojarzy się panu Polska?

Jak już mówiłem, z bardzo ważnym, ale trudnym doświadczeniem mojego życia. Wróciłem do Krakowa po zdjęciach, razem z Romanem, ale tylko na kilka dni. Gdybym kręcił w Polsce „King Konga”, pewnie miałbym pogodniejsze wspomnienia. Ale może jeszcze kiedyś trafię do Polski, by zobaczyć inną jej twarz.

Wygląda pan dzisiaj na osobę bardzo zmęczoną.

Jestem zmęczony. Pracuję non stop. Tęsknię za tym, żeby mieć trochę czasu dla siebie, wyciszyć się. Ja kocham pracować. Ale równie mocno kocham życie. I czasem czuję, jak ono mi przepływa przez palce. Teraz wyraźnie czuję, że potrzebuję dystansu. Żeby spotkać się z kobietą, która jest mi bliska. Żeby uciec gdzieś przed wścibskimi reporterami. Żeby pozostać sobą. I żeby się nie spalić.

Gdy rozmawiałam z nim podczas ostatniego festiwalu w Wenecji, wyglądał na bardzo zmęczonego. Odniosłam wrażenie, że życie na świeczniku go męczy, że nie ma charakteru gwiazdy.

14 kwietnia skończy 35 lat. Urodził się w Nowym Jorku, wyrósł w Queens. Matka, Węgierka z pochodzenia, jest fotografikiem. Mówi o niej zawsze z wielką miłością. Od dziecka uczestniczył w zajęciach aktorskich, potem skończył High School for the Performing Arts. Od wczesnych lat występował w telewizji, na dużym ekranie zadebiutował w 1989 roku w filmie „Opowieści nowojorskie”, a do jego najważniejszych tytułów należą: „Król wzgórza” Stevena Soderbergha (1993), „Last Time I Committed Suicide” (1997), „Mordercze lato” Spike’a Lee (1999). Jednak prawdziwą sławę przyniosła mu rola Władysława Szpilmana w „Pianiście” Romana Polańskiego. Stworzył wielką kreację nagrodzoną Oscarem. Od tej pory stał się aktorem znanym i poszukiwanym. Zagrał w kilku głośnych filmach, m.in. w „Osadzie” Nighta Shyamalana, „Obłędzie” Johna Maybury’ego, „King Kongu” Petera Jacksona, a także bardzo interesującym obrazie „Hollywoodland” Allena Coultera czy „Manolete” Menno Meyjesa. Na polskie ekrany wchodzi właśnie jego film „Pociąg do Darjeeling” Wesa Andersona.

Adrien Brody w tym tygodniu w filmie „Anioły na boisku” (TVN, niedziela, godz. 12.45)

W pana karierze aktorskiej przełomowa okazała się rola w „Pianiście” Romana Polańskiego. Jaki ma pan dzisiaj, po sześciu latach, stosunek do tego filmu?

Jestem niezmiennie wdzięczny Romanowi Polańskiemu i losowi, że mogłem zagrać Władysława Szpilmana. To rzeczywiście był punkt zwrotny w mojej karierze, ale przede wszystkim wielkie, głębokie przeżycie. Nie każdy aktor dostaje w swojej karierze taką szansę. „Pianista” dał mi bardzo wiele. Miałem wtedy 29 lat, to trudny wiek, ostatni moment, w którym trzeba przekształcić się z chłopca w mężczyznę. Ten film pomógł mi dojrzeć, przewartościować wiele spraw w życiu. Zmienił mnie jako człowieka, a więc również jako aktora.

Pozostało 92% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu