W pana karierze aktorskiej przełomowa okazała się rola w „Pianiście” Romana Polańskiego. Jaki ma pan dzisiaj, po sześciu latach, stosunek do tego filmu?
Jestem niezmiennie wdzięczny Romanowi Polańskiemu i losowi, że mogłem zagrać Władysława Szpilmana. To rzeczywiście był punkt zwrotny w mojej karierze, ale przede wszystkim wielkie, głębokie przeżycie. Nie każdy aktor dostaje w swojej karierze taką szansę. „Pianista” dał mi bardzo wiele. Miałem wtedy 29 lat, to trudny wiek, ostatni moment, w którym trzeba przekształcić się z chłopca w mężczyznę. Ten film pomógł mi dojrzeć, przewartościować wiele spraw w życiu. Zmienił mnie jako człowieka, a więc również jako aktora.
Aktorzy czasem narzekają, że Oscar hamuje karierę. Młodzi reżyserzy czują się onieśmieleni, a producenci obawiają się wysokich żądań finansowych. Jednak w pana przypadku statuetka stała się chyba przepustką do powodzenia?
To prawda. Grałem przedtem w filmach kilkanaście lat, miałem na swoim koncie ponad 30 ról, ale mało kto słyszał o facecie z długim nosem o nazwisku Brody. Znało mnie tylko kilkoro ludzi z branży. Po „Pianiście” i Oscarze stałem się rozpoznawalny na ulicy. Dzisiaj nie należę do ekskluzywnego grona kilku najbardziej kasowych i rozchwytywanych gwiazd hollywoodzkich, ale zbliżyłem się do szpicy. Jak ci najwybitniejsi odmówią, role przychodzą do mnie. Dostaję dużo propozycji.
Jak pan je wybiera?