[b]Film o Nixonie nakręcił pan 20 lat po zakończeniu jego prezydentury. "W." powstawał, gdy George W. Bush jeszcze urzędował. Czy nie brakuje panu historycznej perspektywy, która pozwala ocenić polityczne decyzje? [/b]
[b]Oliver Stone:[/b] Z szybkim reagowaniem zawsze się wiąże niebezpieczeństwo braku obiektywizmu czy pochopnych sądów, ale zdawałem sobie sprawę, że z tym filmem muszę się pospieszyć. George W. Bush był prezydentem, który prowadził jednocześnie trzy wojny: z Irakiem, Afganistanem i – najogólniej mówiąc – terroryzmem. Przeznaczał niebotyczne sumy na wojsko i obronność, zniszczył amerykańską gospodarkę. Musiałem ten film zrobić. Ale jednocześnie zachowałem się uczciwie. Odrzuciłem na bok całą swoją niechęć. Przestudiowałem wszystkie książki, jakie ostatnio ukazały się na temat prezydentury Busha, a było ich kilka, m.in. Boba Woodwarda, Rona Suskinda. Chciałem pokazać otoczenie prezydenta: Rumsfelda, Cheneya, Powella. Ale również starałem się spojrzeć na świat oczami mojego bohatera. Obudzić się rano jako George W. Bush i wejść w jego pantofle.
[b]W ten sposób do wątku czysto politycznego dodał pan wątek osobisty, pokazując stosunki rodzinne prezydenta, jego relacje z ojcem, uzależnienie od alkoholu.[/b]
Nie uważam, by George W. Bush był człowiekiem skomplikowanym, ale chciałem przyjrzeć się mu z bliska. Jeśli widz poczuje empatię, w porządku. Oto też mi chodziło. Obecny prezydent jest postacią na swój sposób niebezpieczną także dlatego, że wielu Amerykanów może się z nim identyfikować. Przypomina mi trochę Johna Wayne'a z filmów, jakie oglądałem w młodości. Kowboja, który nie umie się przyznać do błędu. Dokładnie jak Wayne w "Czerwonej rzece". Bush potrafił swoje słabości przekuć w siłę. W pewnym momencie powiedział sobie: "Będę Teksańczykiem i chrześcijaninem". Dlatego wygrał.
[b]Ale przyznaję, że pański film o Bushu odbieram jako głos o demokracji, o Ameryce. Bo zawsze można zapytać, dlaczego tego człowieka wybraliście. [/b]