[b]Jak się Pan czuje jako kandydat do Oscara?[/b]
Nie czuję się nim w ogóle. Mój film znalazł się zaledwie w gronie obrazów, które Czeska Akademia Filmowa nominowała do nagrody, a to nic nie znaczy. Trzeba pamiętać, że Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej tworzy grupa ludzi bardzo sentymentalnych, którzy wybierają filmy grające na emocjach. Dlatego nie sądzę, by spodobali im się „Bracia Karamazow”. Za mało tu melodramatu. Co innego „Kola” Jana Svěráka, nasz ostatni czeski Oscar, film, który nie mógł nie wzruszyć jurorów.
[b]Mówi Pan, jakby nie zależało Panu na Oscarze.[/b]
W pewnym sensie tak jest. Oscar jest zwykle zwieńczeniem kariery reżysera, ale z tego, co pokazuje historia, działa na niego hamująco. Svěrák po Oscarze przez pięć–sześć lat nie był w stanie nakręcić żadnego filmu. Z tego paraliżu na dobre otrząsnął się dopiero po 10 latach i wtedy zrobił naprawdę coś swojego. Uważam też, że ta nagroda ma znaczenie dla reżyserów produkujących w Ameryce, należących do amerykańskiego, hollywoodzkiego świata filmu. Tylko ich w jakiś sposób pozycjonuje i umożliwia prawdziwy rozwój. Na co Oscar reżyserowi z Europy?
[b]Za statuetką idą często propozycje z Hollywood. Czy Pan, jako reżyser niezależny w swojej twórczości, będący w opozycji do filmowej tandety, dałby się namówić na zrobienie filmu za hollywoodzkie pieniądze?[/b]