Amerykanie coraz rzadziej kręcą filmy o pucybutach, którzy zostają milionerami. Razem z kryzysem jak bańka mydlana pękł amerykański sen. Nawet filmy hollywoodzkie pełne są dziś goryczy.
[srodtytul]Społeczeństwo po przejściach[/srodtytul]
Akcja „Drogi do szczęścia” toczy się w latach 50. ubiegłego stulecia. Od tamtej pory minęła cała epoka. Społeczeństwo amerykańskie przeżyło burze wojny wietnamskiej, rewolucję obyczajową dzieci kwiatów, aferę Watergate, tragedię 11 września 2001 roku i burzący poczucie bezpieczeństwa lęk przed terroryzmem, wreszcie inwazję na Irak.
Ale film Mendesa brzmi niepokojąco współcześnie. Może dlatego, że jedno się nie zmieniło: dziś tak samo umierają marzenia. Trzeba mieć dużo siły, żeby żyć pod prąd, żeby z wiekiem nie obrosnąć w dobra materialne i nie wpisać się w wyścig do akceptowanego społecznie sukcesu, żeby nie zapomnieć o młodzieńczym buncie. Ale konformizm kryje nierzadko wiele rozczarowań, kompromisów i osobistych niespełnień.
Anglik Sam Mendes już w filmowym debiucie, nagrodzonym Oscarem „American Beauty”, opowiedział o fałszu amerykańskiego snu, o ludziach sukcesu doby wielkiej prosperity, którzy ukryci za nieschodzącym z twarzy uśmiechem, za ścianami wygodnych domów i różami starannie pielęgnowanymi w ogródkach noszą w sobie niepokój, obłudę i poczucie braku sensu.