Gdyby Mikołajek i jego koledzy nie mieli za grosz przyzwoitości i manier, byli nieco przygłupi i wykazywali słowotwórczy talent wyłącznie przy wymyślaniu komicznych obelg, nazywaliby się właśnie „Włatcy móch”. Tępy Maślana, kurduplowaty Konieczko, wiecznie zasmarkany Anusiak i rozmiłowany w fekaliach Czesio może i są obleśni, ale też czarujący w swojej chłopięcej żądzy przygód.

Im bardziej idiotyczne pomysły przychodzą im do głowy, z tym większą determinacją współpracują na rzecz ich realizacji. Przyjaźnią się mimo oczywistych wad (Czesiowi z rozbitej czaszki wystaje zielony mózg, ale koledzy taktownie nie informują go, że od dawna jest trupem) i zamierzają trwać wspólnie do grobowej deski. Nawet dosłownie, o czym opowiada właśnie wprowadzony do kin długometrażowy film Kędzierskiego „Włatcy móch. Ćmoki, Czopki i Mondzioły”. Animowany serial zrobił już furorę w telewizji, nawet telefony komórkowe odzywają się głosem Czesia i serwują kultowe „Dzień dooobryyyy!”. Teraz rysunkowe postaci triumfalnie wkroczyły na wielki ekran i świetnie tam sobie radzą.

Rzecz dzieje się przede wszystkim w szkole, poza chłopcami oglądamy ich koleżankę z klasy: blond kretynkę Andżelę, a także zasuszoną dewotkę Panią Frau, czyli nauczycielkę wrzeszczącą z kresowym akcentem i kwitującą popisy nieskończonej głupoty swych uczniów wyrokiem: „Apokalipsa!”. Jest też pulchna Higienistka ze skłonnością do jointów i bluesa oraz – najwspanialsze, bo najbardziej absurdalne – pluszowe misie. Podczas gdy chłopaki obmyślają, jak to zrobić, żeby nigdy nie dorosnąć i nie zdziadzieć jak ich starzy, pluszaki jadą do Chin. Oficjalnie na wystawę zabawek, nieoficjalnie – zaszaleć, bo są to misie tzw. hardcore’owe, to znaczy: obszarpane, zdemoralizowane, zainteresowane głównie piwem i imprezami.

Wszyscy, z misiami włącznie, mają wyraziste i spójnie zarysowane osobowości, trafnie oddane w sposobie mówienia: dubbing jest znakomity, to dzięki niemu, dynamicznym dialogom i barwnej nowomowie zrywamy w kinie boki. Trawiący chłopaków wstręt przed dorastaniem prowadzi do dramatycznych rozwiązań: noszą przykrótkie szelki i czapki pełne kamieni, przysięgają nigdy nie zdać do następnej klasy i na wieczność zostać w szkole, aby uniknąć rozstania z młodzieńczymi marzeniami. Ich starania są wciągające, a ośli upór – rozbrajająco śmieszny. I gdyby nie kilka dłużyzn, nawet nie mielibyśmy szansy zadać sobie pytania: z czego się właściwie śmiejemy?

Z dobrze skonstruowanej i sprawnie wyreżyserowanej fabuły, która jest… kompletnie bezsensowna. Jakie to odprężające, na chwilę znaleźć się w świecie, w którym wszystko stoi do góry nogami, wszystko jest żartem, nie okrutnym czy wulgarnym, po prostu nieskrępowanym. Kędzierski wymyślił pyszną zabawę dla dorosłych, licząc na ich humor i inteligencję. Przeliczył się o tyle, że niektórzy rodzice przychodzą do kina z maluchami. To im, nie reżyserowi, zabrakło wyczucia i wyobraźni. „Władcy móch” absolutnie nie są filmem dla dzieci, tylko groteskowo wykrzywioną opowieścią o durnych dzieciakach, które w nas drzemią.