W 2003 roku Aron Ralston, pasjonat wspinaczki, postanowił samotnie przejść jeden z kanionów w stanie Utah. Przeciskając się między skalnymi załomami, wpadł w szczelinę, a potężny głaz przygniótł mu rękę. Uwięziony przez pięć dni, czyli 127 godzin, walczył o przetrwanie. W końcu niewielkim scyzorykiem oderżnął sobie przytrzaśniętą rękę.
[wyimek][srodtytul]Zobacz na rp.pl:[/srodtytul] [link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,613959.html]więcej zdjęć[/link][/wyimek]
Swoje przeżycia opisał w książce, która zaintrygowała Danny’ego Boyle’a. Reżyser obsypanego Oscarami „Slumdoga. Milionera z ulicy” zaprosił do współpracy scenarzystę tamtego obrazu Simona Beaufoya, a główną rolę powierzył Jamesowi Franco. Powstał zaskakujący film.
Przez większość czasu oglądamy w zbliżeniach mężczyznę mocującego się z głazem. Wydawałoby się, że to sytuacja idealna do stworzenia statycznego monodramu, a nie naładowanego adrenaliną kina.
Tymczasem Boyle przedstawia wydarzenia, jakby kręcił reklamę sportów ekstremalnych. To samo zabójcze tempo, energetyczna muzyka i efekciarski styl. Nie chodzi tu jednak o reżyserski popis, ale narzucenie widzowi sposobu widzenia świata przez bohatera. Ralston – nim wpadnie w pułapkę – zachowuje się jak superbohater. Jest pewny siebie, nieustraszony. Nie fatyguje się nawet, by powiadomić kogokolwiek o wyprawie.