Należę do pokolenia, które mgliście pamięta schyłek komunizmu. O grudniu 1970 roku – tak jak o innych ważnych datach z dziejów PRL – mogłem jedynie czytać w podręcznikach. Ale nawet najlepsze książki, naszpikowane relacjami świadków i rozmaitymi kontekstami, nie są w stanie tak szarpnąć emocjami jak kino.
Dla mnie "Czarny czwartek" to pierwszy nakręcony po 1989 roku film o PRL, który pozwala nie tylko zrozumieć historię, ale także ją poczuć. Reżyser Antoni Krauze świetnie wpisał bowiem autentyczny dramat jednej z robotniczych rodzin w polityczno-społeczne tło Grudnia. Dzięki temu uniknął rachitycznej konwencji Sceny Faktu. Powstał film prosty, ale chwytający za gardło. Tak jak przewodnia piosenka "Ballada o Janku Wiśniewskim", którą u Krauzego śpiewa Kazik Staszewski.
Czytaj rozmowę z Wojciechem Pszoniakiem
Wydarzenia na Wybrzeżu oglądamy z perspektywy małżeństwa Brunona i Stefanii Drywów (Michał Kowalski i Marta Honzatko). On jest robotnikiem w stoczni gdyńskiej. Ona zajmuje się domem i wychowaniem trójki dzieci. Właśnie dostali mieszkanie. Brunon nie ma w sobie nic z temperamentu buntownika. Marzy o spłaceniu rat za nowe lokum, zakupie mebli. Chce żyć normalnie. Gdy wybuchają protesty spowodowane drastycznymi podwyżkami cen, zostaje w domu. Cieszy się, że może spędzić czas z dziećmi.