– Nie jestem katolikiem ani ateistą. Nie jestem żydem ani muzułmaninem. Religią, którą wyznaję, jest konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki – mówi do mikrofonu w pustej sali chłopak w szarym garniturze. Potem te same słowa, przerywane oklaskami tłumu, usłyszymy z ust przystojnego czterdziestokilkulatka.
Starszy z mężczyzn, Mike Morris, jest demokratycznym gubernatorem walczącym o głosy w prawyborach prezydenckich swojej partii w Ohio, młodszy Stephen Meyers – jego doradcą w czasie kampanii. Tak zaczynają się "Idy marcowe" George'a Clooneya.
Gra bez reguł
– Chciałem ten film nakręcić już trzy lata temu – przyznaje aktor, który już wcześniej wyreżyserował znakomity thriller polityczny "Good Night and Good Luck". – Ale po zaprzysiężeniu Baracka Obamy Amerykanie mieli mnóstwo entuzjazmu, patrzyli w przyszłość z nadzieją i radością.
– Obama wiele zmienił w świadomości narodu, ale docenimy to za ileś lat – dodaje Philip Seymour Hoffman, w filmie szef sztabu Morrisa. – Na razie nastroje siadły. Razem z gospodarką, wzrostem bezrobocia, kłopotami dolara, wahaniami na giełdzie. Dlatego produkcje w rodzaju "Id marcowych", które jeszcze dwa lata temu wydawałyby się nie na miejscu, nikogo nie dziwią. Krótki okres ochronny dla amerykańskich polityków się skończył.