Na pierwszy rzut oka ten film wydaje się obrazem katastroficznym. A więc co by było, gdyby ludzie zostali zaatakowani przez tajemniczą epidemię? Gdyby zaczęli tracić kolejno wszystkie zmysły – węch, smak, słuch, wzrok?
Tak właśnie się dzieje w „Ostatniej miłości na ziemi". Wróg jest trudny do zdefiniowania, nie ma jak z nim walczyć, medycyna wydaje się bezradna. Ale przecież historia dowodzi, że w sytuacjach ostatecznych, wobec wielkich zagrożeń, ludzie starali się żyć: pracowali, bawili się, jedli, kochali. Bohaterowie Mackenziego zachowują się podobnie. A im bardziej nieunikniony wydaje się koniec, tym bardziej łapczywie czerpią z życia.
Ten film o upadku świata można też interpretować jako opowieść o losie człowieka, który nieuchronnie zmierza ku śmierci, tracąc powoli kontrolę nad ciałem. Przez całe życie zabiegany, przybierający różne pozy, dopiero u kresu drogi zrozumie, że najważniejsza jest bliskość drugiego człowieka.