Perwersja uratuje polskie kino?

W latach 80. XX w. kino PRL-owskie za gwarancję sukcesu uważało tzw. momenty. Dziś koncept powraca, ale normalny seks już nie wystarcza. Trzeba jeszcze złamać jakieś tabu

Publikacja: 01.12.2012 15:09

„Bez wstydu” Filipa Marczewskiego reklamowano jako opowieść o „grzesznej miłości brata i siostry”

„Bez wstydu” Filipa Marczewskiego reklamowano jako opowieść o „grzesznej miłości brata i siostry”

Foto: Kino Świat

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Fajny film wczoraj widziałem". „Momenty były?" – ten kabaretowy dialog z radiowej Trójki zapadł na zawsze w pamięć kinomanów, których początki fascynacji kinem przypadły na czas późnego PRL. W owym czasie najlepszą gwarancją podniesienia frekwencji na sali była plotka o tym, że „są momenty", że „robią to" albo że znana aktorka pokazuje to i owo. Golizna była przecież w PRL rarytasem, tak samo jak oryginalne dżinsy, oryginalne camele, filmy z Jamesem Bondem i inne wyziewy zgniłego Zachodu.

Lata mijają, ale nie w mózgach polskich filmowców. Wśród polskich premier filmowych ostatnich lat zadziwiająco wiele jest produkcji, których twórcy zakładają, że najłatwiej spędzić widza do kina odpowiednio dawkowaną golizną i koszarowymi żartami o d..., a także propozycji innego, choć w istocie podobnego nurtu – zakładającego, że jeszcze lepsze jest wywołanie w widzu poczucia, iż będzie mógł obcować z czymś „zakazanym". Rzeczywiście, w czasach wszechobecnej internetowej pornografii trudno liczyć na to, że jedynie seks będzie atrakcją. Trzeba więc sięgnąć po to, co „zakazane".

Dajcie mi jakieś tabu

Powiedzmy sobie szczerze – gdyby chodziło jedynie o inwazję „momentów", nie byłoby jeszcze tak źle, co więcej, legendarny „mistrzowski" poziom scen erotycznych w polskich filmach byłby gwarancją znakomitej zabawy dla wszystkich, którzy lubią się dobrze pośmiać. Często zresztą nie trzeba w tym celu szukać kina, wystarczy włączyć telewizor. Miłosna scena otwierająca pierwszy odcinek serialu „Misja Afganistan" bawiła swą pretensjonalnością do łez – to znaczy do momentu, kiedy aktorzy otworzyli usta, bo wtedy już zabolało. Pierwszy dialog w tej produkcji miał w sobie tyle artyzmu co obieranie ziemniaków.

Sprawa jest poważniejsza – metodą na wydobycie pieniędzy z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej staje się bowiem nie sugestia, że film będzie zawierał śmiałe sceny, ale obietnica, że śmiało przekraczał będzie tabu. Jakie to tabu? A to zależy od inwencji.

W filmie „Sponsoring" Małgorzaty Szumowskiej (nazywającej się Małgośką, żeby było bardziej cool, bo tabu w konserwatywnym języku polskim też widocznie należy przełamywać, czego dowodzą choćby Kuba Wojewódzki i Tomek Michniewicz) pojawiła się więc wyraźna sugestia, że seks za pieniądze to fajna sprawa, coś, o czym marzą kobiety, ale nie wszystkie są wystarczająco młode, ładne, wykształcone i odważne, by na taki krok się zdecydować.

„Bez wstydu" Filipa Marczewskiego reklamowano jako opowieść o „grzesznej miłości brata i siostry, o bolesnym dojrzewaniu bohaterów i sprzeciwie wobec kulturowego tabu". Lekcja jest prosta – może i kazirodztwo to jest jakiś problem, ale w porównaniu z romansem z polskim faszystą wydaje się ożywczo wyzwalające.

W koszmarnie idiotycznym i pretensjonalnym „Big Love" drogą wyzwolenia dla 16-letniej bohaterki jest seks ze starszym partnerem, a gdy związek ten zacznie jej ciążyć – dużo seksu z innymi partnerami. To najlepszy sposób, by wejść w „świat pełen namiętności i buntu wobec konserwatywnych zasad" oraz stać się „pewną siebie i wyzywającą kobietą". Zresztą sposób opowiadania o uczuciach w obrazie Barbary Białowąs sprawia, że po obejrzeniu filmu dochodzi się do wniosku, iż ma on niewłaściwy tytuł. Zamiast „Big Love" powinno być „Big Fuck". Ostatni (jak na razie) film z serii „śmiałych, odważnych i przełamujących tabu" to „W sypialni" Tomasza Wasilewskiego o kobiecie sypiającej z rozlicznymi partnerami spotkanymi w Internecie – i tego filmu, szczerze mówiąc, najbardziej mi żal, bo Katarzyna Herman zagrała w nim bardzo dobrze, co nie zmienia faktu, że sam film jest odważnym nie wiadomo czym. Samo mruganie do widza, że wicie, rozumicie, Internet, seks, przypadkowi partnerzy etc. to za mało na udane dzieło.

Powyżej przypomniałem jedynie produkcje, które trafiły na ekrany naszych kin w tym roku, a przecież wystarczyłoby sięgnąć ciut wcześniej, do jesiennej premiery 2011, by przypomnieć film „Z miłości" Anny Jadowskiej o młodym małżeństwie debiutującym (i kontynuującym karierę) w polskim amatorskim biznesie porno. W filmie tym scenariusz niby próbuje nas naprowadzić momentami na jakiś morał, ale tak naprawdę cała historia jest jedynie pretekstem do pokazywania „momentów" różnej jakości. Jak do tego ciągu płaskich i męczących obrazków udało się namówić takich aktorów jak Daniel Olbrychski czy Ewa Szykulska? Nie mam pojęcia. Może to kolejny dowód na kryzys systemu emerytalnego w Polsce.

Seks i tabu jako wymówka

Kto pamięta polskie kino lat 80. XX w., ten może mieć poczucie déjá vu. Władza ostro cenzurowała filmy i seriale Stanisława Barei, skazała na niebyt „Przesłuchanie" Ryszarda Bugajskiego (oglądane w podziemiu z nielegalnych kaset wideo) i bacznie pilnowała, by wszystko, co próbuje zmierzyć się z rzeczywistością stanu wojennego i tego, co w „stanie po...", nie trafiało do produkcji. Jednocześnie z radością patrzyła na próby kręcenia filmów rozrywkowych, często głupiutkich, ale gwarantujących znękanemu narodowi stosowną dawkę środka rozluźniającego i rozweselającego.

Efektem tej polityki były – na szczęście – filmy uznawane dziś za klasykę polskiej rozrywki, począwszy od „Vabanku" i „Seksmisji" Juliusza Machulskiego, a skończywszy na „Wielkim Szu" Sylwestra Chęcińskiego.  Ale jednocześnie, o czym dziś często się zapomina, przez polskie ekrany kinowe przelała się wtedy także rzeka filmów, o których dziś już nikt nie pamięta – „Thais", „Widziadło" , Alabama", „Mewy", „Łuk Erosa" i inne atrakcje, które żerowały na oczekiwaniach widowni czekającej na „momenty". Z rzadka udawało się owe oczekiwania połączyć z lekkością głupiutkiej, ale przynajmniej dającej się oglądać komedyjki „Och, Karol". Inna sprawa, że nawet ambitne filmy w owym czasie reklamowane były często plakatami, których podstawą graficzną były wygięty w rozkoszy zarys kobiecego ciała, tudzież piersi, sutki, a niekiedy i trójkąty łonowe. W pewnym sensie dawało to efekt kulturotwórczy, bo uciekający ze szkół pryszczaci chłopcy wraz z „momentami" z „Konopielki" poznawali ekranizację prozy Edwarda Redlińskiego.

Z doświadczeń lat 80. obficie czerpią dziś autorzy tak zwanej rozrywki, owych niezliczonych katastrof znanych jako „Wyjazd integracyjny", „Kac Wawa" czy „Wojna żeńsko-męska". Tak jak wtedy nieważny był scenariusz i poziom rozrywkowego filmu, grunt, żeby „momenty były", tak teraz mamy przekonanie, że widzowi wystarczy goły facet zasłaniający poduszką genitalia, czarnoskóry mięśniak rozbierający się w rytm zawołania „jestem duzia czekolada", szanowane skądinąd aktorki przebrane w ciuszki sado-maso i szanowani skądinąd aktorzy wbijani w sukienki.

Szczerze mówiąc, osobników od owych przedsięwzięć nawet jestem w stanie zrozumieć. Chodzi im po prostu o kasę, a kaca zapije się najwyżej w nocnym klubie na afterparty po premierze. Nie rozumiem natomiast zapamiętania, z jakim wciska się nam serio smętne i żenująco słabe artystycznie boje z kolejnymi tabu. Bo ma być „europejsko" i „postępowo"? Ludzie, ja bym się nawet z wami chętnie poważnie pokłócił, ale tu nie ma o co się kłócić, wypada siąść i płakać.

Redukcja ad rozporkum

Co nas jeszcze czeka? O niektórych rzeczach już wiemy, o innych jeszcze nie. Niedawno w Warszawie ruszyły zdjęcia do filmu „Strefa nagości" w reżyserii Urszuli Antoniak, reklamowanego jako „pierwsza polska lesbijska love story". Samo lesbijstwo nie wystarcza, bohaterki są nastolatkami, więc walka z tabu szykuje się na całego. Oczywiście także  tę produkcję obficie dotuje Polski Instytut Sztuki Filmowej.

Trzeba zatem uważnie śledzić posiedzenia komisji PISF oceniającej nowe projekty. Tyle przecież przed nami tabu do złamania – nie było dramatu geja polskiego w armii ani wzruszającej opowieści o miłości górala do..., na swoją kolej czekają dramaty obyczajowe o swingersach, sadomasochistach, chłopcach do towarzystwa, zbieraczach damskiej bielizny. Być może w formie filmu fabularnego dałoby się wreszcie udowodnić, że Maria Konopnicka była lesbijką? Na ekranizację czeka „Lubiewo" Michała Witkowskiego. A kto wie, czy nie nadszedł już czas na rozprawienie się z przesądem mówiącym o tym, że ze zmarłych nie szydzimy – zatem może jakaś wesoła farsa o pijanych pilotach?

Od razu zastrzeżenie – wcale nie uważam, że kino powinno omijać tematy trudne, kontrowersyjne i uciekać przed rzeczywistością.

Jednym z najlepszych filmów amerykańskich lat 70., jakie oglądałem, była czarna komedia Hala Ashby'ego „Harold i Maude" o miłości nastolatka do 79-letniej staruszki. Film był pokręcony i ryzykowny jak diabli, ale miał w sobie jednocześnie tyle emocjonalnej prawdy i celnych obyczajowych obserwacji, że naprawdę wzruszał i dawał do myślenia.

Gdy myślę o homoseksualizmie w kinie, sięgam pamięcią dalej niż do nudnego „Brokeback Mountain" Anga Lee i przypominam sobie znakomity, pełen napięcia „Pocałunek kobiety-pająka" Hectora Babenco z 1985 r. – świetny film według bardzo dobrej powieści Manuela Puiga. Często wracam myślami do filmów Neila Jordana – bardzo komercyjnego kryminału „Mona Lisa" i mniej komercyjnej, ale bardziej zaskakującej „Gry pozorów". Długo by wymieniać.

Filmy te łączył fakt, że trudne, ryzykowne tematy i owo „to" pełniły w nich ważną funkcję, były ich integralną częścią, ale nie były jedynym powodem nakręcenia opowiadanej historii. Problem z polskimi filmami chwalącymi się „łamaniem tabu" czy  „śmiałością obyczajową" polega na tym, że miliony kilometrów dzieli je do wrażliwości i talentu wspomnianych wyżej twórców. Nasze „Sponsoringi", „Bez wstydu", „Z miłości" i inne produkcje to po prostu filmy bardzo słabiutkie, w dodatku zatrzymujące się na etapie: „Ej, zróbmy skandal, bo tego jeszcze nikt nie pokazał", a niezastanawiające się nad wmontowaniem wspomnianych elementów w jakiś szerszy ogląd rzeczywistości.

W efekcie zamiast poszerzać pole debaty, zamiast powiększać pole tematów, których dotyka polskie kino, zamiast naprawdę prowokować – czyli prowokować do myślenia – cały ten nurt dokonuje żałosnej redukcji człowieka ad rozporkum.

Bohaterów nie definiuje już to, jacy są, jakie są ich dramaty, czy i jak się zmieniają, jakie są ich relacje ze światem. Wyróżnia ich tylko fakt, że ten za seks płaci, tamta owe pieniądze bierze, siamta sypia z kim popadnie, a tamten jest kazirodcą. Sztuka, która zamiast wzbogacać dyskurs o człowieku, redukuje nas do kłębka biologicznych impulsów, jest po prostu przeciwieństwem sztuki.

Dobrze byłoby to wytłumaczyć specom od dzielenia funduszy z PISF i polskim bohaterom od przekraczania granic. Ale zdaje się, że dyskusja na ten temat w polskim kinie to dziś prawdziwe tabu.

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Fajny film wczoraj widziałem". „Momenty były?" – ten kabaretowy dialog z radiowej Trójki zapadł na zawsze w pamięć kinomanów, których początki fascynacji kinem przypadły na czas późnego PRL. W owym czasie najlepszą gwarancją podniesienia frekwencji na sali była plotka o tym, że „są momenty", że „robią to" albo że znana aktorka pokazuje to i owo. Golizna była przecież w PRL rarytasem, tak samo jak oryginalne dżinsy, oryginalne camele, filmy z Jamesem Bondem i inne wyziewy zgniłego Zachodu.

Pozostało 95% artykułu
Film
Festiwal Mastercard OFF CAMERA. Patrick Wilson z nagrodą „Pod prąd”
Film
Nie żyje reżyser Laurent Cantet. Miał 63 lata
Film
Mastercard OFF CAMERA: „Dyrygent” – pokaz specjalny z udziałem Andrzeja Seweryna
Film
Patrick Wilson, Stephen Fry, laureaci Oscarów – goście specjalni i gwiazdy na Mastercard OFF CAMERA 2024
Film
Drag queen i nie tylko. Dokument o Andrzeju Sewerynie