Hobbit Bilbo Baggins w towarzystwie 13 krasnoludów i czarodzieja Gandalfa podejmuje podróż, by pokonać smoka Smauga. Po drodze trafia mu się nieco przygód z udziałem istot jeszcze bardziej dziwnych niż jego drużyna. Wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. I już. To w zasadzie wyczerpuje zawartość filmu Petera Jacksona.
Napisawszy to, skazuję się na śmierć cywilną. Kiedy coś podobnego napisałem przed dziesięciu laty o „Władcy pierścieni", poczta internetowa zatkała mi się od bluzgów (mało powiedziane!) w wykonaniu fanów (też mało powiedziane!) J.R.R. Tolkiena, którzy zobaczyli w tamtym filmie to, czego nie zobaczyłem ja. Więc tym razem staram się bardziej.
Baggins to wypisz wymaluj idealny przedstawiciel brytyjskiej klasy średniej
I odnotowuję to, co w tej komputerowo-finansowej imprezie najmocniejsze, czyli wielką operację – raczej z gatunku logistyki niż kina. „Hobbit" opłacił się bardzo.
W pierwszy weekend zarobił w USA swoje 85 mln dol., co dało mu rekord w kategorii „grudniowego otwarcia". Kolejne dziesiątki milionów posypały się z całego świata, gdyż film udostępniono publiczności w 56 krajach. Księgowi to właśnie podliczają. Dalej: technologia. Nie dość, że Jackson kręcił całość w technologii 3D, to jeszcze w scenach plenerowych naświetlał 48 klatek na sekundę, zamiast zwyczajowych 24, co dawało taką płynność obrazu, że aż kłuła w oczy. Scen we wnętrzach już z taką gęstością nie kręcono. Zdarzało się jednak, że jedno ujęcie filmowało naraz aż 20 kamer. Liczbę fachowców pracujących nad komputerowymi efektami specjalnymi oszacowano na 850.