Pokazówka z komputera

Nagapić się, nasłodzić, otworzyć dziób ze zdumienia – oto cała idea „Hobbita”. To jednak wystarcza fanom. W pierwszy weekend film Petera Jacksona zarobił w USA 85 mln dol.

Publikacja: 30.12.2012 15:00

Pokazówka z komputera

Foto: BE&W

Hobbit Bilbo Baggins w towarzystwie 13 krasnoludów i czarodzieja Gandalfa podejmuje podróż, by pokonać smoka Smauga. Po drodze trafia mu się nieco przygód z udziałem istot jeszcze bardziej dziwnych niż jego drużyna. Wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. I już. To w zasadzie wyczerpuje zawartość filmu Petera Jacksona.

Napisawszy to, skazuję się na śmierć cywilną. Kiedy coś podobnego napisałem przed dziesięciu laty o „Władcy pierścieni", poczta internetowa zatkała mi się od bluzgów (mało powiedziane!) w wykonaniu fanów (też mało powiedziane!) J.R.R. Tolkiena, którzy zobaczyli w tamtym filmie to, czego nie zobaczyłem ja. Więc tym razem staram się bardziej.

Baggins to wypisz wymaluj idealny przedstawiciel brytyjskiej klasy średniej

I odnotowuję to, co w tej komputerowo-finansowej imprezie najmocniejsze, czyli wielką operację – raczej z gatunku logistyki niż kina. „Hobbit" opłacił się bardzo.

W pierwszy weekend zarobił w USA swoje 85 mln dol., co dało mu rekord w kategorii „grudniowego otwarcia". Kolejne dziesiątki milionów posypały się z całego świata, gdyż film udostępniono publiczności w 56 krajach. Księgowi to właśnie podliczają. Dalej: technologia. Nie dość, że Jackson kręcił całość w technologii 3D, to jeszcze w scenach plenerowych naświetlał 48 klatek na sekundę, zamiast zwyczajowych 24, co dawało taką płynność obrazu, że aż kłuła w oczy. Scen we wnętrzach już z taką gęstością nie kręcono. Zdarzało się jednak, że jedno ujęcie filmowało naraz aż 20 kamer. Liczbę fachowców pracujących nad komputerowymi efektami specjalnymi oszacowano na 850.

A ci jedne stwory generowali od zera na twardych dyskach, a inne, na przykład orki, dopieszczali jedynie cyfrowo, gdyż w filmie grali ich aktorzy, efektownie przyozdobieni lateksem i pociągnięci sprayem. Krasnoludy z kolei nosiły tak grube kostiumy, że trzeba ich było chłodzić specjalnym systemem obiegu wody, ukrytym pod przyodziewkiem. Wszystko w scenografii, którą ustawiało 350 osób, komputerów nie licząc. Dość zabawnie to wszystko brzmi, jeżeli wspomnieć, że J.R.R. Tolkien, który chętnie powtarzał dziennikarzom, że sam jest hobbitem, nie cierpiał nowoczesnych wynalazków. Przed kupnem samochodu wzbraniał się przez kilka lat, wreszcie pod naciskiem rodziny ustąpił, ale po krótkim czasie tę przebrzydłą maszynę sprzedał. Radia słuchał rzadko, a na zakup telewizora nie dał się namówić nigdy.

Uczta dla oczu

Tymczasem jego powieść przenoszą na ekran komputery, i to z gatunku najnowocześniejszych na świecie. A skoro tyle tych  procesorów zaangażowano, trudno się dziwić, że wszystkiego tu nadmiar, wszystkiego za dużo. Bramy w Śródziemiu mierzą kilkanaście kondygnacji, podczas gdy wystarczyłyby dwie. Zamczyska piętrzą się do rozmiarów wieżowców na Manhattanie.

A ozdobnych przejść, krużganków, klatek schodowych nie zliczysz. Większość opleciona jednakowoż pajęczyną i pokryta kurzem, czyli nieużywana. Ale jak spytasz: kto, kiedy, dla kogo i po co tyle tego nastawiał, to głupio zapytasz. Bo to wszystko zostało zbudowane dla nastroju. Nagapić się, napaść oczy, otworzyć dziób ze zdumienia – oto idea tej pokazówki. Tego dziełka nie śledzi się, by zdobyć informację, czy Bilbo zabije smoka, czy wręcz przeciwnie, ale po to, by wsiąknąć w tamten świat. By się nasłodzić, by ulec wrażeniu. Ma to dobrą stronę – hipnotyczną (dla kogoś, kto ulega). I gorszą.

Bo jak się już otrząśniemy z tej wielopiętrowej sugestii, to spytamy: czy nie za długo to wszystko trwa? Czy te nieskończenie długie ujęcia zielonych do bólu łąk Nowej Zelandii to czasem nie przesada? Ostatecznie to nie kanał Discovery. I jeszcze te otchłanne przepaście, i te uroczo przekombinowane mosty nad tymi przepaściami. Cóż, w laptopie miewamy ładniejsze fototapety.

Wygenerowano to jednak z ogromnym zaangażowaniem ludzi oraz sprzętu, ale i z głową. To całe Śródziemie, ta porywająca wizja, nie startuje od zera: ludzie by tego nie kupili. Oni potrzebują nawiązań, napomknień, analogii do tego, co już znają.

Pionki na szachownicy

Śródziemie przypomina więc średniowieczną Europę. Wszędzie przepastne lasy, w nich tajemnicze istoty. Siedziby ludzkie rozsiane z rzadka. A ludzie – jak przed wiekami – o krok sąsiadują z półbogami, duchami, zjawami. Nic nie jest pewne, nie wiadomo dokładnie, kto jest kim. Pole do fantazji – najszersze z możliwych. Takie krasnoludy: dziwadła o pałąkowatych nogach, skudłaconych brodach, kryjące się po jaskiniach. Albo elfy – nieziemsko chłodne, o wystudiowanej urodzie, moralnie nienaganne.

Czy entowie, „pasterze drzew" – wiekowi, zacni, „starzy jak góry". I sami hobbici – lubią tytoń, fajerwerki i słodkie nieróbstwo. Gdzieś na obrzeżach tego świata pojawiają się całymi hordami ohydne orki i trolle. Trzeba ich spacyfikować. Więc uruchomieni zostali ci niepozorni, ale dzielni hobbici – „mniejsi od krasnoludów, a więksi od liliputów", cokolwiek miałoby to znaczyć. O takich na przykład goblinach nie wspominam, bo wyliczanka nie miałaby końca. Niestety – i film to szeroko eksponuje – wszystkie te stwory okazują psychikę kadłubkową, sprowadzoną do paru odruchów. Jakoś trudno przejąć się ich problemami, bo to raczej pionki na szachownicy niż byty z krwi i kości.

Target Hefnera

Odrobinę bardziej interesujący jest ten najważniejszy – Bilbo Baggins. Czy on nam w sumie kogoś nie przypomina? Ależ tak! Przecież to nieźle sytuowany singiel, zamieszkujący kawalerkę (w filmie: smajal), całkiem zadowolony z życia. Minie parę lat (od publikacji powieści) i dokładnie dla takich klientów niejaki Hugh Hefner zaprojektuje na kuchennym stole pierwszy numer swojego czasopisma. Nazwie je „Playboy". Takim zadowolonym z życia kawalerem będzie Simon Templar z serialu „Święty" i oczywiście James Bond. Nie licząc – do czasu – Beatlesów.

Więc Baggins to wypisz wymaluj idealny przedstawiciel brytyjskiej klasy średniej. Posadzić go tylko przed kominkiem i dać mu fajkę między zęby – więcej niczego mu nie trzeba. No, chyba że wzywa królowa, ojczyzna albo inne wyższe racje. Tak też jest i w filmie. Kiedy wędrowny czarodziej Gandalf wraz z krasnoludami nuci mu tęskną pieśń – a w filmie przypomina nam to „Bogurodzicę" spod Grunwaldu – Bilbo odczuwa nieprzepartą tęsknotę za przygodą. „Zapragnął wyruszyć w świat, zobaczyć wysokie góry, usłyszeć szum sosen i potoków, zbadać głębie jaskiń, miecz nosić u boku zamiast laski". No i akcja rusza.

A że przypomina po trosze wszystkich tych hrabiów Monte Christo, muszkieterów i Kmiciców, to już nieuchronne. I w sumie przeżywa się tu niewiele, za to dużo przebywa na świeżym powietrzu. A kluczowe przesłanie z losów skromnego Brytyjczyka, który puszcza się na wielką przygodę, jest takie: nawet singiel marginalny, nawet tchórzliwy – jeżeli ma motywację – może odmienić losy świata. To pokrzepi każdego.

Szkoda, że nikt tego nie nakręcił

Z tym że najbardziej krzepiące jest w całej zabawie nie to, czego dokonuje Bilbo, ale to, czego dokonał Tolkien. Szkoda, że nikt tego nie nakręcił. Bo zobaczmy, skąd się takie cudo jak „Hobbit" wzięło. Ano stąd, że pewien nauczyciel staroangielskiego z Oksfordu już w latach 30. minionego wieku myślał tak, jakby czytał hipertekst z komputera. Legenda głosi, że jego „Hobbit" zaczął się w momencie, gdy pisarz rzucił okiem na dywan i zobaczył w nim dziurę.

Tu mu się natychmiast ulęgło zdanie: „W pewnej norze ziemnej zamieszkał sobie pewien hobbit". No tak, ale – spekulował pisarz – co za hobbit, co za nora, skąd się taki tam wziął? Puścił w ruch pamięć – tu zaczerpnął rys od jakiegoś studenta z Leeds, tam ściągnął coś od sklepikarza z Oksfordu, tu i ówdzie skopiował kolegę wykładowcę. I tak konstruował te swoje stworki. Co dopisał, to dokładał do szuflady. Czasem wyjmował i dawał do przeczytania znajomym. Traf chciał, że jedną z nich była pewna panienka z londyńskiego wydawnictwa. Przeczytała parę kawałków i odpisała: „Niezłe, ale musi pan to dokończyć". Więc Tolkien latem 1936 r. poprawił pospiesznie studenckie prace i jął rzecz dyktować synowi na maszynę. Szło opornie, bo syn akurat zbił w szkole szybę gołą łapą i mógł stukać tylko jedną ręką. Co wystukane, Tolkien przesłał do Londynu.

Szef wydawnictwa uznał, że owszem, ma to pewne szanse, ale na wszelki wypadek dał maszynopis swemu 10-letniemu synowi. Ten za gażę w wysokości jednego szylinga miał zaopiniować utwór. Dzieciak zgarnął monetę, przeczytał i orzekł, że dziełko pewne zainteresowanie może wzbudzić, ale nie w jego grupie wiekowej. Toto może przeczytać dzieciak, powiedzmy, od lat pięciu do dziewięciu najwyżej. Zatem wydawcy powiedzieli: tak.

Nie byli jednak w stanie za Tolkienem nadążyć. Bo ten od razu: „Wydrukujcie mapy Śródziemia (najlepiej kolorowe), żeby czytelnik wiedział, gdzie to się rozgrywa". Oni na to, że kolor kosztuje, a to książka debiutanta, więc raczej bez przepychu. Tolkien nie ustępował: najlepiej byłoby te mapy powkładać między odnośne rozdziały i wydrukować je atramentem sympatycznym. Jak czytelnik we właściwym momencie przewróci kartkę, to mapa mu się sama wywoła. To już był – zdaniem wydawców – odjazd kompletny. Stanęło na tym, że będą czarno-białe mapki i parę też czarno-białych ilustracji ręki samego autora. Prawdziwa polka zaczęła się, gdy tekst w wydawnictwie już złamano i podesłano autorowi do autoryzacji. Nikomu z redaktorów nawet przez myśl nie przeszło, że gdy oni przekładali maszynopis na zestaw ołowianych czcionek, wyobraźnia Tolkiena nieustannie pracowała.

I gdy ten dostał „gotowy" tekst swojej powieści, w głowie miał już zupełnie inny plan zdarzeń: nowe postacie, sceny itd. Uznał, że to, co napisał, jest do bani – wszystko trzeba zmienić. Wydawnictwo na to, że to wypadnie za drogo, że za ewentualne zmiany musiałby sam zapłacić. A on groszem nie śmierdział, więc zaczął kombinować tak: z tekstu usunie, powiedzmy, 25 znaków, a na ich miejsce wprowadzi dokładnie 25 innych. Reszty ołowianych czcionek nie trzeba będzie przestawiać. Potem ilustracje.

Tolkien znowu marudzi, że na piątej rycinie trzecie drzewo w tle ma niewyraźne kontury, a iskry skaczące nad ogniskiem mają niezbyt wyraźne punkciki. I tak się z tym mordował przez dwa miesiące. A jak skończył, to znowu kaprysił, bo chciał, by książka ukazała się na rynku w czerwcu 1937 r., ponieważ wcześniej wziął stypendium naukowe i chciał uniknąć podejrzeń, że uniwersyteckie pieniądze marnował na pisanie bzdurek dla dzieci. W wydawnictwie mieli go już generalnie dosyć i powiedzieli: szlus.

Książka wyjdzie na początku jesieni, żeby rodzice kupili ją dzieciom na prezent pod choinkę. Co poszło tak dobrze, że nakład szybko wyczerpano. A koledzy profesorowie i tak mieli ubaw. „Kupiłem pańską książkę – mówił jeden z nich – bo »Alicja w Krainie Czarów« (też autorstwa profesora z Oksfordu) za bardzo w cenie". I czy właśnie to nie nadaje się na film?

Hobbit Bilbo Baggins w towarzystwie 13 krasnoludów i czarodzieja Gandalfa podejmuje podróż, by pokonać smoka Smauga. Po drodze trafia mu się nieco przygód z udziałem istot jeszcze bardziej dziwnych niż jego drużyna. Wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. I już. To w zasadzie wyczerpuje zawartość filmu Petera Jacksona.

Napisawszy to, skazuję się na śmierć cywilną. Kiedy coś podobnego napisałem przed dziesięciu laty o „Władcy pierścieni", poczta internetowa zatkała mi się od bluzgów (mało powiedziane!) w wykonaniu fanów (też mało powiedziane!) J.R.R. Tolkiena, którzy zobaczyli w tamtym filmie to, czego nie zobaczyłem ja. Więc tym razem staram się bardziej.

Pozostało 94% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu