Organizatorzy gali zapominają o skromności, jaka panowała w Dolby Theatre w ostatnich latach i szykują wystawny show.
Zmienia się też myślenie o kinie. I w kinie. Wśród dziewięciu tytułów kandydujących do statuetek dla najlepszego filmu roku można znaleźć jedną produkcję niezależną („Bestie z południowych krain” Benha Zeitlina) i arcydzieło europejskie („Miłość” Michaela Hanekego), ale reszta to już duże amerykańskie produkcje. I to nie filmy gorzkie, siejące defetyzm. Członkowie Akademii odwrócili się od poturbowanego Bonda w opałach ze „Skyfall” czy proroka hochsztaplera z „Mistrza”.
Ameryka wraca do swoich podstawowych wartości: demokracji, wiary, przedsiębiorczości. Próbuje nawet ratować resztki niewinności. To jest czas Lincolna walczącego o 13. poprawkę do konstytucji, oficera CIA wyprowadzającego pracowników ambasady USA z owładniętego rewolucją Iranu, zdeterminowanej dziewczyny, która jak kiedyś kowboje z Dzikiego Zachodu, stawia czoła złu i latami tropi bin Ladena. To czas happy endów, w których rację przyznaje się zwycięzcom, niezależnie od tego, jaka jest cena ich triumfu. Czas łopoczących na ekranie amerykańskich sztandarów.
Dlatego myślę, że więcej ukłonów w stronę Europy nie będzie. Dziś już na triumf w głównej kategorii nie miałby szansy czarno-biały „Artysta” czy monarcha jąkała z „Jak zostać królem”. Nie ma jej Michael Haneke opowiadający w „Miłości” o dwojgu starych ludziach, którzy muszą zmierzyć się ze śmiercią i powolnym odchodzeniem.
Faworytami są „Lincoln” Stevena Spielberga i „Operacja Argo” Bena Afflecka. Affleck w ostatnim czasie dostał więcej znaczących nagród – Złoty Glob i wyróżnienie gildii reżyserów. Za Spielbergiem z kolei stoi legendarny, amerykański prezydent Abraham Lincoln. Jedno jest, moim zdaniem, pewne. Oscar wróci do domu.