Od kilku dekad walczył z ciężką chorobą, która nie pozwalała mu stanąć za kamerą, ale dla środowiska filmowego pozostawał ogromnym autorytetem.
— To człowiek, który zawsze budził respekt i szacunek — powiedział mi kiedyś o Edwardzie Żebrowskim Wojciech Marczewski — Wokół zmieniały się mody i trendy, a on pozostawał taki sam. W czasach, w których zszarzały i wykruszyły się autorytety, był i dla nas i dla młodych — niemal wyrocznią. Łączyła go głęboka przyjaźń ze Stanisławem Różewiczem. Może dlatego, że byli podobni do siebie: nie dawało się nimi manipulować. Na wsi patrzę czasem na drzewa, które wiosną wypuszczają listki. Kiedy się trochę ociepla, wszystkie są już zielone, tylko stary dąb czeka, nie daje się oszukać pierwszym promieniom słońca. Dlatego nigdy nie zaskakują go wracające mrozy. Dla mnie Edward zawsze miał w sobie coś z takiego mądrego dębu.
Spotkanie z nim robiło duże wrażenie. Kilka razy byłam u niego w domu, w mieszkaniu przy ulicy Jaracza, na warszawskim Powiślu. Siedział w głębokim fotelu, wśród książek. Mówił ściszonym głosem. Kiedyś wyszliśmy razem, nie czuł się najlepiej, miał umówioną wizytę u lekarza.
Był humanistą pochodzącym z rodziny o inteligenckich tradycjach. Wielkim erudytą, który od lat trzymał się z dala od gwaru i blichtru świata. Nie chodził na premiery filmów, nie wypowiadał się publicznie na wszystkie tematy, nie brał udziału w telewizyjnych dyskusjach. Żył spokojnie, na uboczu.
Nie zawsze tak było. W młodości Edward Żebrowski przyjaźnił się z Markiem Hłaską, Ireneuszem Iredyńskim. Prowadził zupełnie inne życie. Pisał. Jeszcze jako Edward Bernstein. Wydrukował niewiele. Kilka opowiadań, trochę wierszy. Ale uchodził za piekielnie zdolnego. Ale przede wszystkim żył kolorowo. Razem z przyjaciółmi biesiadowali w knajpach i odbywali — jak to określał Iredyński — „alkoholowe rekolekcje".