Jego „Mr Turner" nie jest kolejną opowieścią o zwyczajnych, współczesnych Brytyjczykach, do jakich twórca „Sekretów i kłamstw" widzów przyzwyczaił. Tytułowy bohater to Joseph Mallord William Turner — XIX-wieczny malarza, prekursor impresjonizmu.
Mike Leigh skupił się na ostatnich 25 latach jego życia. Opowiedział o traumatycznym czasie, gdy umarł jego ojciec i o kobietach, które go otaczały: o żonie, zakochanej w nim gospodyni, a wreszcie o Sophii Booth, wdowie, z którą w Chelsea spędził ostatnie ćwierćwiecze życia. Przede wszystkim jednak naszkicował portret artysty — trudnego do wytrzymania, zapatrzonego w siebie gbura, który przecież z olbrzymią wrażliwością potrafi obserwować świat i naturę. Są nawet w filmie sceny, w których Turner wypływa na morze przywiązany do masztu, żeby z bliska przeżyć burzę śnieżną na morzu, tak niesamowicie potem przez niego uwiecznioną na płótnie. Leigh opowiada o samotności artysty odrzuconego przez współczesnych, ale też o jego poczuciu własnej wartości. Turner nie godzi na sprzedaż swoich dzieł za fortunę milionerowi, bo uważa, że prawo do oglądania jego sztuki mają wszyscy rodacy. Przed śmiercią Turner rzeczywiście przekazał swoje obrazy i szkice Galerii Narodowej w Londynie.
Film Mike'a Leigh ma kilka atutów: znakomitą scenografię, niezwykłe, utrzymane w klimacie malarstwa Turnera zdjęcia Dicka Pope'a, a przede wszystkim kreację Timothy'ego Spalla w roli tytułowej.
— Pasowałem do tej roli fizycznie: Turner był małym, śmiesznym, grubym facetem i ja jestem taki sam — powiedział w Cannes aktor. — Co do psychiki... No, tutaj musiałem poświęcić sporo czasu, żeby go zgłębić i zrozumieć. Genialni artyści bywają naprawdę dziwni i ekstrawaganccy.