— To jest mój ostatni film o takim rozmachu — mówi 77-letni Ken Loach. — Nie mam już tyle energii, żeby wstawać o piątej rano i użerać się na planie do późnej nocy. Wiem, że są artyści, którzy potrafią reżyserować siedząc w fotelu i patrząc w monitor, ale ja do nich nie należę. Dlatego chcę teraz skupić się na dokumentach, a jeśli jeszcze nakręcę jakąś fabułę to tylko współczesną, bardzo kameralną.
„Jimmy's Hall" - jego pożegnanie z kinem kostiumowym - jest opowieścią, która mogłaby być kontynuacją „Wiatru buszującego w jęczmieniu". To prawdziwa historia Jamesa Graltona — komunisty, Irlandczyka, który został deportowany z własnego kraju. Na początku lat 30., w Effrinagh, w prowincji Leitrim, założył coś, co przypomina dzisiejsze domy kultury.
Odbywały się tam spotkania poetyckie, zajęcia chóru i zabawy taneczne. Wkrótce też dyskusje polityczne. Gdy na prośbę aktywistów z IRA Gralton wsparł rodzinę wyrzuconą z domu przez właściciela ziemskiego, po proteście kościoła i miejscowych notabli został aresztowany, a następnie wsadzony na statek płynący do Ameryki i pozbawiony prawa powrotu.
„Typowy Loach: ludzki, pełen pasji, empatii, energii i życia" — napisał w pierwszej recenzji filmu krytyk „Guardiana". „Jimmy's Hall" nie dorównuje „Wiatrowi...", ale jest godnym pożegnaniem mistrza z dużymi produkcjami.