Moda na reaktywowanie kultowych bohaterów kina akcji – w pełnym rozkwicie. Jeszcze niedawno aktorom w wieku 50+ czy 60+ powierzano jedynie role szacownych mentorów dzielących się swymi doświadczeniami z młodymi podopiecznymi. Dziś, nie bacząc na siwe włosy, zmarszczki i bóle kości, nadal w świetnej formie biją się, strzelają i pokonują wszelkie przeszkody.
Zaczęło się to za sprawą Sylvestra Stallone'a – od „Niezniszczalnych", gdzie z przymrużeniem oka swoją kondycją szpanowali twardziele z kina lat 80. W ostatnich kilku tygodniach poza trzecią częścią „Niezniszczalnych" swoją niewiele zużytą krzepę prezentowali: Kevin Costner („72 godziny"), Denzel Washington („Bez litości") czy Liam Neeson („Krocząc wśród cieni"). Tylko kwestią czasu jest dołączenie do nich Pierce'a Brosnana.
Czterokrotny odtwórca postaci Jamesa Bonda, w którego wcielał się w latach 1995–2002, długo i konsekwentnie walczył z własnym wizerunkiem supermana. Grał w komediach mniej lub bardziej romantycznych, jak „Pozew o miłość", „Mamma Mia!", gdzie nawet usiłował śpiewać, a także „Wesele w Sorrento" czy „Riviera dla dwojga".
Teraz powraca w roli emerytowanego agenta CIA Petera Devereauxa w „November Man" – ekranizacji napisanej w latach 80. powieści szpiegowskiej „There Are No Spies" Billa Grangera.
Za aktualizację tej historii odpowiadali scenarzyści Michael Finch i Karl Gajdusek, a film wyreżyserował sprawny rzemieślnik Roger Donaldson („Rekrut", „Angielska robota"). Z uwagi na profesję bohatera trudno uniknąć pokusy porównań.