"Rzeczpospolita": Pamięta pani pierwsze spotkanie z Czyżewską?
Maria Konwicka: Oczywiście. To było krótko po moim przylocie do Nowego Jorku w 1980 roku, ktoś mnie do niej zaprosił. Od razu jej magnetyczna osobowość zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Mieszkała sama, już była wtedy po rozwodzie z Davidem Halberstamem. Przez jej mieszkanie przewijały się tabuny Polaków, którzy byli przejazdem w Nowym Jorku albo przyjeżdżali na stałe. Wpadali też Amerykanie, chociaż po rozwodzie z Davidem Halberstamem byli to w większości nowi znajomi – wielkie nazwiska ludzi, których poznała przy mężu, pozostały w słynnym czerwonym notesie telefonicznym, którego wszyscy jej bardzo zazdrościli. Dla mnie to był wielki teatr, który ona reżyserowała. Prowadziła inny tryb życia niż ja – wstawała wieczorem, kiedy ja już zbliżałam się do końca dnia. Przychodziłam do niej około 19, w drodze z pracy. Kiedy wychodziłam, ona tak naprawdę dopiero na dobre zaczynała dzień.