Bardzo tego artystę cenię. To aktor, któremu popularność przyniosła rola w serialu „Ostry dyżur”. Potem jeden z największych gwiazdorów Hollywood. Superprzystojny facet. Do tego z ogromnym poczuciem humoru – na konferencjach prasowych zawsze błyskotliwy i interesujący.
Z czasem George Clooney stanął po drugiej stronie kamery. I okazał się świetnym reżyserem. W debiutanckim „Niebezpiecznym umyśle” sięgnął po scenariusz o Chucku Barrisie – showmanie, który zmienił oblicze telewizji, wymyślając ogłupiające programy: „Randkę w ciemno” i „Gong show”, a jednocześnie był płatnym mordercą na usługach CIA.
W następnym filmie „Good Night and Good Luck” fascynująco opowiedział o okresie maccartyzmu, czwartej władzy i odpowiedzialności artystów. W „Idach marcowych” pokazał cynizm współczesnej gry politycznej. Może dlatego tym bardziej rozczarowuje mało finezyjny, uszyty grubymi nićmi „Suburbicon”.
– Chcieliśmy zrobić coś mniej zabawnego, a bardziej gniewnego. Bo jest czas na gniewne filmy – mówił reżyser po premierze „Suburbiconu” na festiwalu w Wenecji.
Razem z Grantem Heslovem przerobił stary, niezrealizowany scenariusz braci Coen sprzed dwóch dekad. Podobnie jak w „Good Night and Good Luck”, cofnął się do lat 50. Dziś do tego okresu wraca wielu twórców, najczęściej pokazując, że powojenne prosperity nie było dla wszystkich, że wciąż bardzo silne były podziały społeczne, a Afroamerykanów traktowano jak obywateli drugiej kategorii. O tym również mówi Clooney.