Odpowiedzią stała się równie gwałtowna krytyka proponowanego przez rząd zmniejszenia części składki przekazywanej do OFE. Jak twierdzą krytycy, w ten sposób rząd po prostu kradnie pieniądze emerytów, by wydać je na bieżące potrzeby.
Przykro mi to pisać, ale uważam całą tę dyskusję za wypełnioną bezwstydną demagogią i operującą półprawdami. Każda uczciwa dyskusja musiałaby zacząć się od stwierdzenia faktów, które są przez jej uczestników starannie pomijane.
Po pierwsze: reforma emerytalna wcale nie miała na celu zapewnienia Polakom wysokich emerytur. Doskonale wiadomo, że relacja emerytur do pensji będzie w nadchodzących dekadach systematycznie spadać – zapewne z obecnych 60 do 30 proc. Argument, że przy rosnących pensjach emerytury będą i tak wyższe niż dziś, jest nonsensowny – ludzie przechodzący na emeryturę nie będą jej porównywać z emeryturą rodziców, ale z własną pensją! Spadek relacji emerytur do pensji będzie niezależnie od tego, czy będziemy mieli ZUS czy OFE, bo wynika z demografii. A powstrzymać go może tylko przesunięcie w górę wieku emerytalnego.
Po drugie: nie do końca prawdziwe są „oszczędności” w OFE. Aby były prawdziwe, wydatki muszą być mniejsze od dochodów. Tymczasem – m.in. wskutek błędów z pierwszych lat reformy – składki emerytalne były i są niższe od wydatków. „Oszczędności” powstają więc nieco fikcyjnie, skutkiem zadłużania się budżetu. Z jednej strony każdy z nas ma więc na koncie w OFE zainwestowane środki, z drugiej zaś – jako podatnik – jest obciążony identycznej wysokości długiem.
Po trzecie: propozycja premiera to bardzo trudny kompromis między potrzebami dnia dzisiejszego (nie dopuścić do nadmiernego wzrostu długu) a koniecznością zachowania tego, co dobre w reformie emerytalnej. Większa składka w ZUS nie jest żadną gwarancją wyższych emerytur. Nie oznacza też, że dług nie powstaje – powstaje, tyle że w sposób ukryty dla statystyki.