Gospodarcze wstrząsy

Bańka internetowa 2001 roku i kryzys z lat 2007 – 2009 zabrały z najważniejszych światowych giełd niemal 40 bln dol. W wyniku obecnych spadków kapitalizacja największych rynków skurczyła się już o prawie 10 bln dol.

Publikacja: 12.08.2011 01:01

fot. Jim Lee

fot. Jim Lee

Foto: AP

Do tego, że gospodarka światowa rozwija się od kryzysu do kryzysu, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Znacznie trudniej jest zaakceptować to, że są coraz bardziej dotkliwe w skutkach.



Także dla polskiej gospodarki, która – co już wygląda dziś na regułę – jest karana przez inwestorów znacznie bardziej surowo, niż dzieje się to w krajach o podobnej strukturze PKB i porównywalnym zadłużeniu. To cena za status rynku wschodzącego, za jaki zresztą Polska uznawana jest do dziś.


Obejrzyj grafikę w całości



Wszystkie światowe kryzysy finansowe począwszy od załamania azjatyckiego w 1997 roku po obecny szok zadłużeniowy kosztowały inwestorów z giełdy amerykańskiej 16 bln dol. Praktycznie tyle, ile wynosi dziś podniesiony limit zadłużenia Stanów Zjednoczonych. Jeśli dodać straty innych światowych giełd, z pewnością więcej.

Początki kryzysu azjatyckiego było trudno dostrzec. Region rozwijał się w takim tempie, że świat zieleniał z zazdrości. Pięć najważniejszych krajów regionu:

Tajandia, Malezja, Indonezja i Hongkong, do nich doszlusowała jeszcze Korea Południowa, było przykładami, jak można zwiększać dochody ludności, pożegnać się z analfabetyzmem, poprawić opiekę zdrowotną i królować w eksporcie.

Pod naciskiem społeczności międzynarodowej, głównie USA, na początku lat 90. „tygrysia" piątka zaczęła liberalizować rynki finansowe. Bo szybko rozwijającym się krajom Azji w żadnym wypadku nie chodziło o to, żeby przyciągnąć kapitał. Miały go pod dostatkiem – Azjaci są słynni z oszczędzania.

W efekcie na południowoazjatyckie rynki napłynął kapitał krótkoterminowy, który skierował się na rynek nieruchomości. Fundusze spekulacyjne miały wielkie pole do popisu. Do dziś w Tajlandii, Korei, Malezji i Indonezji straszą „różowe słonie", jak się je nazywa – gigantyczne budowle, których chyba nikt już nigdy nie dokończy.

Przy tym waluty – tajlandzki baht, indonezyjska rupia, malezyjski ringgit, koreański won i dolar hongkoński były coraz bardziej przewartościowane, co fatalnie wpływało na konkurencyjność eksportu tych krajów, z czego tradycyjnie żyły. Żeby dopełnić scenariusz nieszczęścia, doszło do znacznego osłabienia japońskiego jena i eksport z tego kraju skutecznie wycinał produkcję w Tajlandii i Malezji, gdzie japońskie firmy miały swoje fabryki i montownie.

W efekcie pękła bańka spekulacyjna, doszło do masowej dewaluacji pieniądza, a do akcji wkroczył Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który zastosował środek, jaki wypróbował gdzie indziej: drastyczne zaciskanie pasa przez państwo.

– Wiedziałem, że to był błąd – mówił w wywiadzie dla „Rz" Joe Stiglitz, wówczas wiceprezes Banku Światowego. – Rozmawiałem o tym z wicedyrektorem generalnym MFW Stanleyem Fisherem. Tam zadłużone były firmy, a nie rządy, które odnotowywały przez lata nadwyżki budżetowe. Nie było szalejącej inflacji; najwyższa była w Korei, 7 proc. – zaznaczał.

Późniejszy laureat ekonomicznego Nobla nie miał wtedy problemu z przekonaniem Banku Światowego, jak pomóc Azji, ale MFW pozostał głuchy na jego argumenty. Ostatecznie Malezja dość obcesowo pozbyła się funduszu i nie skorzystała z rad jego ekonomistów. Tajlandia poddała się kuracji, podobnie Korea Płd., ale szybko pomoc spłaciły, korzystając z oszczędności własnych obywateli. W Hongkongu zupełnie nie było czego naprawiać. I tylko w Indonezji fundusz pozostał dłużej.

Wreszcie wszystkie kraje powróciły do zdrowia, tyle że już nie mówi się o „tygrysach", bo to pojęcie zostało uznane za archaiczne. – Czy ktoś mi odpowie na pytanie, dlaczego MFW nie rekrutuje najlepszych studentów z Harvardu, Oxfordu, Cambridge, Stanforda, Yale i Princeton? – pytał wtedy Stiglitz.

Warto przyjrzeć się przy okazji kryzysu azjatyckiego działaniom agencji ratingowych, tak obecnie krytykowanych. Dopiero pod koniec grudnia 1997 r. Standard & Poor's i Moody's obniżyły wiarygodność kredytową Korei Płd. Wywołało to paniczną wyprzedaż koreańskiej waluty, która w jeden dzień straciła ponad 12 proc. wartości, a wskaźnik tamtejszej giełdy spadł o 7,5 proc., co było największą w historii dzienną stratą.

Kryzys, przynajmniej na giełdach,

skończył się niespełna miesiąc po ich decyzjach i akcje zaczęły drożeć. Giełdę warszawską azjatyckie załamanie kosztowało sporo. Wartość indeksu WIG spadła o ponad 21 proc., podczas gdy np. amerykański wskaźnik S &P 500 stracił o połowę mniej.

Rosja – rubel i wojna

Jeszcze w 1997 r. rosyjski rynek giełdowy wydawał się najzdrowszy na świecie. Rosjanie pozornie byli na ostatniej prostej do zyskania międzynarodowego zaufania inwestorów po sześciu latach rynkowych reform. Nawet inflacja wydawała się pod kontrolą, bo drogi rubel na sztywno był związany z dolarem po kursie 5 rubli za dolara.

W rzeczywistości sytuacja drastycznie się pogarszała. Płace realne wynosiły mniej niż połowę poziomu z 1991 r., system podatkowy nie funkcjonował.

Kryzys w Azji doprowadził do gwałtownego wyhamowania popytu na surowce, ceny spadały w niespotykanym dotąd tempie. Zaczął się atak spekulacyjny na rubla, a spekulant wszech czasów, Amerykanin węgierskiego pochodzenia George Soros tym razem nie skorzystał z szansy, by zarobić, tylko radził Kremlowi, aby zdewaluował walutę.

Rząd Rosji początkowo nie przyjmował takiego rozwiązania. Interweniował, korzystając z wartego 22,6 mld dol. kredytu MFW, a pomysłem na ratowanie finansów była wymiana obligacji krótkookresowych na długoterminowe. Pomogło raptem na kilka dni. Inwestorzy uznali, iż jest to częściowa niewypłacalność. W sierpniu 1998 r. kryzys był w pełni rozkwitu.

Między marcem i sierpniem tego roku indeks giełdy stracił 80 proc. wartości, a inflacja skoczyła do 80 proc. Rząd, który wydał już 5,5 mld dol. na wojnę w Czeczenii, był zmuszony do wysupłania 4 mld dol. na zaległe płace górników, nie płacił za to urzędnikom państwowym. To była kropla w morzu.

Ostatecznie 17 sierpnia rząd zdewaluował rubla. W dwa tygodnie później za dolara trzeba było zapłacić 27 rubli. A Rosja równocześnie ogłosiła częściową niewypłacalność. – Wyglądało, że Rosjanie wybierali, kogo obsłużą, a kogo nie – wspomina Nick Firoozye, dyrektor działu strategii inwestycyjnej w Nomurze.

Kryzys w Rosji przełożył się na poważne kłopoty jej partnerów handlowych, nie tylko krajów WNP, ale również Polski i Finlandii, które miały sektory (Polska – rolnictwo, Finlandia – przemysł lekki) uzależnione od popytu na rynku rosyjskim. Wtedy też zaczął się w Finlandii fenomen Nokii, zaś polscy rolnicy po intensywnych poszukiwaniach znaleźli inne rynki zbytu.

Jednak już rok później rosyjska gospodarka odbudowała się dzięki wzrostowi globalnego popytu na surowce. Zdaniem Michali Marcussen, analityczki we francuskim banku Societe Generale, także i władze rosyjskie szybko zorientowały się, jak opanować kryzys.

– Inna sprawa, że Rosjanie mieli dużo szczęścia, ponieważ tak naprawdę wszystko spełzłoby na niczym, gdyby ceny ropy naftowej nie rosły w błyskawicznym tempie. Niestety, Grecja dzisiaj nie ma takiego komfortu – mówi Marcussen.

W trakcie kryzysu rosyjskiego akcje na warszawskiej giełdzie potaniały o ok. 37 proc. i okazało się, że nasz parkiet na tle rynków rozwiniętych zachował się znacznie gorzej. Dość powiedzieć, że akcje w Stanach Zjednoczonych spadły średnio o nieco ponad 17 proc.

I znów warto zwrócić uwagę na aktywność agencji ratingowych. Agencja S&P obniżyła rating kredytowy Rosji dopiero w październiku 2008 roku, kiedy widać już było tam pierwsze symptomy końca kryzysu.

Przedwczesna wiara w Internet

Ten kryzys przewidziała Gail Fosler, ówczesna główna ekonomistka Business Roundtable, elitarnej organizacji biznesowej w USA. Zrzesza ona prezesów największych korporacji z General Motors i Coca-Colą włącznie.

Rynek zachwycił się Internetem, bo analitycy byli przekonani, że rozwój sieci stworzy gigantyczną społeczność konsumentów. Inwestorzy kupowali wszystko, co miało w swojej nazwie „.com", czyli po angielsku „dot-com".

Wszystko, oznacza także spółki „wydmuszki", które nie miały żadnej wartości. Płacono za nie miliardy dolarów. Stąd i nazwa spekulacyjnej bańki, która narastała od połowy lat 90. Rosnącej roli Internetu towarzyszyła fala innowacyjnych produktów na rynkach finansowych, przede wszystkim powodzenie obligacji opartych na rynku nieruchomości.

Ostatecznie Cisco wyprzedziło w roku 1999 ExxonMobil, jako najdroższa spółka na świecie. Dzisiaj jest 11. na tej liście pod względem kapitalizacji rynkowej.

W lutym 2000 roku amerykańska firma analityczna Forrester Research prognozowała, że sprzedaż online w 2004 r. będzie miała wartość przynajmniej 184 mld dol. W rzeczywistości sięgnęła jednej trzeciej tej prognozy.

Bańka pękła w 2001 r., po niej była niewielka recesja w USA. Przy tym druzgocący efekt tej bańki nie wystraszył inwestorów. Nadal wierzyli w moc Internetu. Kolejna runda spekulacji i skoku notowań spółek branży się powtórzyła, tyle że już nie w takich rozmiarach, w 2004 r.

Bańka ta sprowadziła indeks GPW w dół o niemal 49 proc. Gorączka zakupów przyszła do Polski z USA, choć wtedy ze świecą można było znaleźć u nas giełdowe dot-comy. I tym razem nasza giełda zapłaciła za to dużo wyższą cenę niż np. Amerykanie. Indeks S&P spadł bowiem o niespełna 40 proc.

Dziś w Dolinie Krzemowej po kryzysie nie widać śladu. Eleganckie siedziby firm toną w zieleni. Przejazd wzdłuż siedziby Google'a trwa dobrych kilka minut, a przed budynkiem Facebooka stoją obok siebie poobijane rowery, porsche i ferrari, i malutkie fiaty 500.

Apple właśnie stał się najdroższą spółką świata, wyprzedzając naftowego giganta ExxonMobil.

Jak USA nabrały świat

Tutaj Gail Fosler się pomyliła. Jeszcze w sierpniu 2008 r., kiedy kryzys był już w pełnym rozkwicie, była zdania, że zagrożenie recesją wynosi nie więcej niż 30 proc. Tyle że hossa na rynku subprime nie mogła trwać wiecznie, kiedy Amerykanie brali na swoje domy kolejne kredyty hipoteczne, a ich poręczenia były coraz gorszej jakości, bo ceny nieruchomości gwałtownie spadały.

Bank inwestycyjny Lehman Brothers upadł dopiero 15 września 2008 r., a ludzie powoli zaczynali uczyć się nowego określenia „zapaść kredytowa". Przy tym okazało się, że toksyczne aktywa z rynku amerykańskiego zainfekowały portfele bankowe na całym świecie, najmniej zresztą w Chinach.

Przymarł rynek międzybankowy, bo instytucje te praktycznie zamroziły transakcje, obawiały się nawet pożyczać jedna drugiej, bo nie wiadomo było, ile kto ma trupów w szafie. Firmy przestały wypuszczać obligacje, bo nie chciały w takich warunkach poddawać się ocenie spanikowanego rynku.

Niewiele dało wpompowanie pieniędzy w rynki przez Fed i Europejski Bank Centralny. Widać je było jedynie w coraz lepszych bilansach niektórych banków. Najpierw Stany Zjednoczone, potem kraje europejskie wpadały w recesję. Pogłoski o możliwym upadku sprowokowały klientów brytyjskiego banku Northern Rock do wycofania 2 mld funtów depozytów. Rząd nie miał innego wyjścia, jak bank znacjonalizować.

Przy tym wychodziły na jaw niebywałe przykłady ryzykownego działania banków. Jak choćby przypadek młodego francuskiego maklera Jerome Kerviela, który o mało co nie doprowadził do upadku francuskiego banku Societe Generale. Teraz SocGen znów przeżywa kłopoty z powodu zbyt dużej ekspozycji w Grecji, Hiszpanii i Włoszech.

Miliardy pożyczone przez rząd USA na rynku poszły na ratunek banków i firm ubezpieczeniowych, także wielkich korporacji. Do długu Ameryki, który teraz przekroczył 14,5 bln dol., ostatni kryzys dołożył przynajmniej 1,2 bln dol. Z rezerw skorzystali Chińczycy i wpompowali w gospodarkę tyle samo. 600 mld dol. uruchomił rząd W. Brytanii, o 200 mld dol. więcej Japończycy.

W wyniku kryzysu lat 2007/2008 wartość akcji na giełdzie w USA spadła o ponad 7,5 bln dol. Dla porównania drugi największy w powojennej historii krach internetowy zabrał inwestorom ok. 5 bln. dol. Porównując giełdowe indeksy, wygląda na to, że Warszawa znów zapłaciła wyższą cenę niż rynki rozwinięte. Amerykański S&P 500 spadł o 57 proc., a WIG o 66 proc.

Co nas czeka teraz?

Wreszcie zaczęło się wydawać, że większość krajów zaczęła na dobre wychodzić z recesji. I wtedy – w połowie 2010 r. – wybuchł kryzys zadłużeniowy, bo przy słabej gospodarce pożyczone pieniądze bardzo trudno jest oddać. Jego konsekwencją są obecne wydarzenia na rynkach. Wyprzedaż akcji spowodowana obniżeniem ratingu wiarygodności kredytowej USA i związanymi z tym obawami o powrót recesji sprawiła, że zaledwie w kilka dni wartość największych amerykańskich firm spadła o 1,3 bln dol. Podczas sierpniowych sesji indeks S&P 500 spadł o 13,3 proc. WIG stracił ponad 20 proc.

Dziś analitycy już porównują pod względem znaczenia dla rynków obniżenie oceny wiarygodności kredytowej Stanów Zjednoczonych przez Standard & Poor's w ostatni weekend do upadku Lehman Brothers. Rzeczywiście kryzys, którego upadek Lehman Brothers był widowiskową kulminacją, wszystkie spadki giełdowe, ucieczka pieniądza z niepewnych rynków, także z Polski, i paniczne wykupowanie bezpieczniejszych aktywów, takich jak złoto i frank szwajcarski, mimo wszystko japoński jen – to wszystko się powtarza. Ale są i różnice.

Po pierwsze ten kryzys ma zupełnie inne przyczyny. W 2007 r. zaczęło się niewinnie, na rynku nieruchomości w USA, a potem kryzys rozprzestrzenił się na cały sektor finansowy i w efekcie „zaraził" gospodarkę światową.

Tym razem wszystko zaczęło się na górze – to rządy prowadziły błędną politykę. Najczęściej ze względów politycznych nie były w stanie wprowadzić niezbędnych oszczędności. W efekcie zaczęły spadać inwestycje, a słaby wzrost gospodarek powodował spadek zatrudnienia. Do tego jeszcze świat w latach 2007 – 2008 przyzwyczaił się do taniego kredytu, który już tanieć nie może. Firmy i konsumenci coraz mniej chętnie pozbywają się oszczędności, w efekcie popyt wewnętrzny jaki jest, każdy widzi.

Wreszcie trzy lata temu rządy i banki centralne miały pod ręką ogromne kwoty do wpompowania w gospodarkę. Dziś tych pieniędzy już nie mają, nawet Chińczycy ze swoimi gigarezerwami zachowują się coraz bardziej nerwowo.

Na szczęście zachowanie i firm, i konsumentów było podczas kryzysu zdroworozsądkowe, większość z nich pozbyła się długu. To jednak przyczyni się jedynie do lekkiego złagodzenia obecnego kryzysu, a nie do jego rozwiązania.

Pozostaje czekać, aż rządy rzeczywiście wezmą się za reformy, których obawiały się w znacznie lepszych czasach. Bo tylko silny sygnał ze strony władz, że rzeczywiście wzięły się do roboty, może zaradzić temu kryzysowi.

Do tego, że gospodarka światowa rozwija się od kryzysu do kryzysu, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Znacznie trudniej jest zaakceptować to, że są coraz bardziej dotkliwe w skutkach.

Także dla polskiej gospodarki, która – co już wygląda dziś na regułę – jest karana przez inwestorów znacznie bardziej surowo, niż dzieje się to w krajach o podobnej strukturze PKB i porównywalnym zadłużeniu. To cena za status rynku wschodzącego, za jaki zresztą Polska uznawana jest do dziś.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Patronat Rzeczpospolitej
Naukowcy też zadbają o bezpieczeństwo polskiego przemysłu obronnego
Ekonomia
E-Doręczenia: cyfrowa przyszłość listów poleconych
Patronat Rzeczpospolitej
Silna gospodarka da Polsce bezpieczeństwo
Ekonomia
Sektor farmaceutyczny pod finansową presją ustawy o KSC
Ekonomia
Cyberprzestępczy biznes coraz bardziej profesjonalny. Jak ochronić firmę