I znów warto zwrócić uwagę na aktywność agencji ratingowych. Agencja S&P obniżyła rating kredytowy Rosji dopiero w październiku 2008 roku, kiedy widać już było tam pierwsze symptomy końca kryzysu.
Przedwczesna wiara w Internet
Ten kryzys przewidziała Gail Fosler, ówczesna główna ekonomistka Business Roundtable, elitarnej organizacji biznesowej w USA. Zrzesza ona prezesów największych korporacji z General Motors i Coca-Colą włącznie.
Rynek zachwycił się Internetem, bo analitycy byli przekonani, że rozwój sieci stworzy gigantyczną społeczność konsumentów. Inwestorzy kupowali wszystko, co miało w swojej nazwie „.com", czyli po angielsku „dot-com".
Wszystko, oznacza także spółki „wydmuszki", które nie miały żadnej wartości. Płacono za nie miliardy dolarów. Stąd i nazwa spekulacyjnej bańki, która narastała od połowy lat 90. Rosnącej roli Internetu towarzyszyła fala innowacyjnych produktów na rynkach finansowych, przede wszystkim powodzenie obligacji opartych na rynku nieruchomości.
Ostatecznie Cisco wyprzedziło w roku 1999 ExxonMobil, jako najdroższa spółka na świecie. Dzisiaj jest 11. na tej liście pod względem kapitalizacji rynkowej.
W lutym 2000 roku amerykańska firma analityczna Forrester Research prognozowała, że sprzedaż online w 2004 r. będzie miała wartość przynajmniej 184 mld dol. W rzeczywistości sięgnęła jednej trzeciej tej prognozy.
Bańka pękła w 2001 r., po niej była niewielka recesja w USA. Przy tym druzgocący efekt tej bańki nie wystraszył inwestorów. Nadal wierzyli w moc Internetu. Kolejna runda spekulacji i skoku notowań spółek branży się powtórzyła, tyle że już nie w takich rozmiarach, w 2004 r.
Bańka ta sprowadziła indeks GPW w dół o niemal 49 proc. Gorączka zakupów przyszła do Polski z USA, choć wtedy ze świecą można było znaleźć u nas giełdowe dot-comy. I tym razem nasza giełda zapłaciła za to dużo wyższą cenę niż np. Amerykanie. Indeks S&P spadł bowiem o niespełna 40 proc.
Dziś w Dolinie Krzemowej po kryzysie nie widać śladu. Eleganckie siedziby firm toną w zieleni. Przejazd wzdłuż siedziby Google'a trwa dobrych kilka minut, a przed budynkiem Facebooka stoją obok siebie poobijane rowery, porsche i ferrari, i malutkie fiaty 500.
Apple właśnie stał się najdroższą spółką świata, wyprzedzając naftowego giganta ExxonMobil.
Jak USA nabrały świat
Tutaj Gail Fosler się pomyliła. Jeszcze w sierpniu 2008 r., kiedy kryzys był już w pełnym rozkwicie, była zdania, że zagrożenie recesją wynosi nie więcej niż 30 proc. Tyle że hossa na rynku subprime nie mogła trwać wiecznie, kiedy Amerykanie brali na swoje domy kolejne kredyty hipoteczne, a ich poręczenia były coraz gorszej jakości, bo ceny nieruchomości gwałtownie spadały.
Bank inwestycyjny Lehman Brothers upadł dopiero 15 września 2008 r., a ludzie powoli zaczynali uczyć się nowego określenia „zapaść kredytowa". Przy tym okazało się, że toksyczne aktywa z rynku amerykańskiego zainfekowały portfele bankowe na całym świecie, najmniej zresztą w Chinach.
Przymarł rynek międzybankowy, bo instytucje te praktycznie zamroziły transakcje, obawiały się nawet pożyczać jedna drugiej, bo nie wiadomo było, ile kto ma trupów w szafie. Firmy przestały wypuszczać obligacje, bo nie chciały w takich warunkach poddawać się ocenie spanikowanego rynku.
Niewiele dało wpompowanie pieniędzy w rynki przez Fed i Europejski Bank Centralny. Widać je było jedynie w coraz lepszych bilansach niektórych banków. Najpierw Stany Zjednoczone, potem kraje europejskie wpadały w recesję. Pogłoski o możliwym upadku sprowokowały klientów brytyjskiego banku Northern Rock do wycofania 2 mld funtów depozytów. Rząd nie miał innego wyjścia, jak bank znacjonalizować.
Przy tym wychodziły na jaw niebywałe przykłady ryzykownego działania banków. Jak choćby przypadek młodego francuskiego maklera Jerome Kerviela, który o mało co nie doprowadził do upadku francuskiego banku Societe Generale. Teraz SocGen znów przeżywa kłopoty z powodu zbyt dużej ekspozycji w Grecji, Hiszpanii i Włoszech.
Miliardy pożyczone przez rząd USA na rynku poszły na ratunek banków i firm ubezpieczeniowych, także wielkich korporacji. Do długu Ameryki, który teraz przekroczył 14,5 bln dol., ostatni kryzys dołożył przynajmniej 1,2 bln dol. Z rezerw skorzystali Chińczycy i wpompowali w gospodarkę tyle samo. 600 mld dol. uruchomił rząd W. Brytanii, o 200 mld dol. więcej Japończycy.
W wyniku kryzysu lat 2007/2008 wartość akcji na giełdzie w USA spadła o ponad 7,5 bln dol. Dla porównania drugi największy w powojennej historii krach internetowy zabrał inwestorom ok. 5 bln. dol. Porównując giełdowe indeksy, wygląda na to, że Warszawa znów zapłaciła wyższą cenę niż rynki rozwinięte. Amerykański S&P 500 spadł o 57 proc., a WIG o 66 proc.
Co nas czeka teraz?
Wreszcie zaczęło się wydawać, że większość krajów zaczęła na dobre wychodzić z recesji. I wtedy – w połowie 2010 r. – wybuchł kryzys zadłużeniowy, bo przy słabej gospodarce pożyczone pieniądze bardzo trudno jest oddać. Jego konsekwencją są obecne wydarzenia na rynkach. Wyprzedaż akcji spowodowana obniżeniem ratingu wiarygodności kredytowej USA i związanymi z tym obawami o powrót recesji sprawiła, że zaledwie w kilka dni wartość największych amerykańskich firm spadła o 1,3 bln dol. Podczas sierpniowych sesji indeks S&P 500 spadł o 13,3 proc. WIG stracił ponad 20 proc.
Dziś analitycy już porównują pod względem znaczenia dla rynków obniżenie oceny wiarygodności kredytowej Stanów Zjednoczonych przez Standard & Poor's w ostatni weekend do upadku Lehman Brothers. Rzeczywiście kryzys, którego upadek Lehman Brothers był widowiskową kulminacją, wszystkie spadki giełdowe, ucieczka pieniądza z niepewnych rynków, także z Polski, i paniczne wykupowanie bezpieczniejszych aktywów, takich jak złoto i frank szwajcarski, mimo wszystko japoński jen – to wszystko się powtarza. Ale są i różnice.
Po pierwsze ten kryzys ma zupełnie inne przyczyny. W 2007 r. zaczęło się niewinnie, na rynku nieruchomości w USA, a potem kryzys rozprzestrzenił się na cały sektor finansowy i w efekcie „zaraził" gospodarkę światową.
Tym razem wszystko zaczęło się na górze – to rządy prowadziły błędną politykę. Najczęściej ze względów politycznych nie były w stanie wprowadzić niezbędnych oszczędności. W efekcie zaczęły spadać inwestycje, a słaby wzrost gospodarek powodował spadek zatrudnienia. Do tego jeszcze świat w latach 2007 – 2008 przyzwyczaił się do taniego kredytu, który już tanieć nie może. Firmy i konsumenci coraz mniej chętnie pozbywają się oszczędności, w efekcie popyt wewnętrzny jaki jest, każdy widzi.
Wreszcie trzy lata temu rządy i banki centralne miały pod ręką ogromne kwoty do wpompowania w gospodarkę. Dziś tych pieniędzy już nie mają, nawet Chińczycy ze swoimi gigarezerwami zachowują się coraz bardziej nerwowo.
Na szczęście zachowanie i firm, i konsumentów było podczas kryzysu zdroworozsądkowe, większość z nich pozbyła się długu. To jednak przyczyni się jedynie do lekkiego złagodzenia obecnego kryzysu, a nie do jego rozwiązania.
Pozostaje czekać, aż rządy rzeczywiście wezmą się za reformy, których obawiały się w znacznie lepszych czasach. Bo tylko silny sygnał ze strony władz, że rzeczywiście wzięły się do roboty, może zaradzić temu kryzysowi.