Witold M. Orłowski: Dzień Sądu

O kredytach frankowych powiedziano już chyba wszystko, a obie strony sporu zaciekle bronią swoich racji. Jak dotąd brakowało jednak w tej sprawie jasnej opinii, wyrażonej przez najważniejsze instytucje państwa. Niedługo może się to zmienić za sprawą orzeczenia Sądu Najwyższego.

Aktualizacja: 24.08.2021 21:27 Publikacja: 24.08.2021 21:00

Witold M. Orłowski: Dzień Sądu

Foto: Fotorzepa, Marta Bogacz Marta Bogacz

Spór związany z kredytami frankowymi ciągnie się od kilkunastu lat, a zwłaszcza od wzrostu kursu franka w roku 2015. Według Komisji Nadzoru Finansowego (KNF), w zależności od tego, jakie rozstrzygnięcia przyjmą w tej sprawie sądy, straty dla sektora bankowego mogą sięgać od 35 do 234 mld zł (do 10 proc. PKB).

Problem, który trzeba rozwiązać

W przypadku rozstrzygnięć skrajnie niekorzystnych dla banków oznaczałoby to ryzyko ich bankructw, kryzys finansowy i potężną recesję. Aby uniknąć katastrofy, polscy podatnicy musieliby złożyć się na pokrycie strat banków, nawet jeśli w ogóle nie byli ich klientami. Ale jednocześnie przedłużający się stan niepewności prawnej też odciska negatywne piętno na funkcjonowaniu systemu bankowego, a realna groźba masowego unieważnienia umów może podważać podstawy funkcjonowania sektora bankowego. Problem musi więc zostać rozwiązany.

Zdumiewające, że mimo tak ogromnej skali problemu państwo polskie od lat pozostawało w tej sprawie bierne. Rozwiązania nie zaproponowała ani władza ustawodawcza, ani wykonawcza, a radą udzieloną przez polityków było ostatecznie to, by frankowicze „szli do sądów". Dopiero gdy sprawa dotarła do Sądu Najwyższego, którego decyzje wyznaczą kierunek orzecznictwa w sprawach setek tysięcy klientów banków, dwie instytucje odpowiedzialne za stabilność finansową kraju (NBP i KNF) przedstawiły wreszcie w jasny sposób swój pogląd.

Lepiej późno niż wcale, chciałoby się rzec. Tym bardziej że obu tych instytucji nie można oskarżyć o to, że „działają na zlecenie banków" (oskarżany o to jest natychmiast każdy, kto ośmieli się kwestionować całkowitą rację frankowiczów). A w dodatku obie opinie przesłane do Sądu Najwyższego uważam za rzetelne i dobrze przygotowane.

Co mówią opinie NBP i KNF?

Po pierwsze, obie instytucje zwracają uwagę na fakt, że prawdziwą przyczyną problemu nie są wcale wadliwie skonstruowane umowy, ale niespodziewane osłabienie kursu złotego wywołane globalnym kryzysem finansowym. Skutkiem tego zrealizowało się związane z umowami ryzyko kursowe, o którym kredytobiorcy zgodnie z prawem musieli zostać poinformowani. Oczywiście, nie oznacza to, że we wszystkich przypadkach obowiązek ten został w pełni zrealizowany, ani nie przekreśla argumentu o nadmiernym obciążeniu klientów ryzykiem, którego mogli w pełni nie rozumieć.

NBP jasno stwierdza jednak, że tak silne zmiany kursu były niemożliwe do przewidzenia. Zaskoczyły one zarówno międzynarodowe instytucje finansowe, jak i banki centralne i rządy. Oczywistą nieprawdą są więc tezy, jakoby banki wiedziały o tym, co się stanie z kursem, i celowo proponowały klientom niekorzystne dla nich umowy.

Po drugie, obie opinie obalają również popularną wśród frankowiczów i reprezentujących ich prawników tezę, jakoby banki zarabiały na zmianach kursu franka. Po to, by udzielać kredytów frankowych, banki same musiały zaciągać zobowiązania w sprawie zakupu franków. NBP wskazuje, że niezależnie od sposobu, w jaki banki to robiły (czy zaciągały kredyt, czy używały instrumentów pochodnych będących umową przyszłego zakupu franków), efekt ekonomiczny był dokładnie taki sam. Z punktu widzenia finansowego banki udzielały kredytów we frankach i same zadłużały się w tej samej wysokości we frankach, więc na zmianach kursów tyle samo zyskiwały (jako kredytodawcy), co traciły (jako kredytobiorcy). Argument, że dzięki osłabieniu złotego banki „zarobiły na frankowiczach", wynika więc z braku elementarnej wiedzy o finansach. Banki zarabiały tylko na marżach (i ewentualnie na stosowaniu własnych, bardziej korzystnych kursów wymiany: w tej akurat sprawie nie ma wątpliwości, że klientom mogła dziać się krzywda).

Sztuka unikania absurdów

Po trzecie, NBP i KNF przypominają, że rozwiązując problem, nie można używać narzędzi absurdalnych z ekonomicznego punktu widzenia. Przykładem takiego absurdu jest brak indeksacji kredytu kursem, a jednocześnie zastosowanie stopy procentowej obowiązującej na rynku franka. Mówiąc w uproszczeniu, stopa procentowa to cena pieniądza: inna jest cena złotego, inna franka.

Sądowa ingerencja w umowę tworząca kredyt złotówkowy z oprocentowaniem obowiązującym dla franka, byłaby takim samym absurdem, jak przymusowe zastosowanie ceny fiata dla sprzedaży mercedesa (wprawdzie chodzi w obu przypadkach o auto, ale cena nie jest ta sama).

Po czwarte, jeszcze większym ekonomicznym absurdem jest powszechne unieważnienie umów bez konieczności zwrotu kapitału i bez opłat za jego wykorzystanie (choćby w postaci oprocentowania takiego jak kredytów złotówkowych). Teoretycznie jest to „karne" zmuszenie banków do zrobienia klientom frankowym gigantycznego prezentu. Ale w rzeczywistości na prezent ten musiałyby złożyć się miliony polskich podatników, bo to oni musieliby pokryć straty banków, aby nie doszło do katastrofy gospodarczej (według KNF kapitały banków w żadnym razie nie starczyłyby do pokrycia strat, które zgodnie z prawem musiałyby zostać natychmiast zapisane w ich bilansach).

Po piąte, NBP i KNF zwracają uwagę na to, że nawet jeśli banki miałyby ponieść swoistą karę za zbyt beztroskie udzielanie kredytów frankowych (zgodnie z prawem konsumenckim ich odpowiedzialność była w tej sprawie większa niż klientów), to taka „kara" powinna być proporcjonalna do przewiny. Zwrot nieuzasadnionej marży albo mniej korzystny sposób wyliczania kapitału i odsetek (np. zgodny z kosztami kredytu złotówkowego) powodowałby oczywiście dla banków dotkliwe straty, ale na poziomie możliwym do zaakceptowania. Masowe darowanie długu frankowiczom byłoby nie tylko karą drastycznie wielką (bo prowadzącą często do upadku banków), ale byłoby też rażąco niesprawiedliwe w stosunku do klientów, którzy zaciągali kredyty złotówkowe, nie chcąc ponosić ryzyka zmian kursowych. Dla jasności: w stosunku do zdecydowanej większości polskich gospodarstw domowych, które zaciągnęły kredyty złotówkowe, a nie frankowe.

Wreszcie po szóste, obie instytucje delikatnie przypominają, że przy rozpatrywaniu tak skomplikowanego problemu prawnego trzeba brać pod uwagę różne racje.

Gdyby chodziło o pojedyncze sprawy, można byłoby nie przejmować się konsekwencjami orzeczenia dla gospodarki narodowej i dla wszystkich podatników. Jednak skutki tych orzeczeń mnożone są potencjalnie przez setki tysięcy spraw. W konsekwencji dotyczą dziesiątek albo setek miliardów złotych strat dla banków, czyli kwot, które mogą wywołać kryzys w polskich finansach. Sąd Najwyższy powinien więc wykazać się w tej sprawie wyjątkową ostrożnością, starając się w swoim rozstrzygnięciu wziąć pod uwagę i pogodzić różne interesy.

Temida jest wprawdzie ślepa, ale nie powinna być głucha na rzeczowe argumenty.

Ekonomista Akademii Vistula i Politechniki Warszawskiej.

Opinie wyrażone w tekście wyrażają osobiste poglądy autora

Spór związany z kredytami frankowymi ciągnie się od kilkunastu lat, a zwłaszcza od wzrostu kursu franka w roku 2015. Według Komisji Nadzoru Finansowego (KNF), w zależności od tego, jakie rozstrzygnięcia przyjmą w tej sprawie sądy, straty dla sektora bankowego mogą sięgać od 35 do 234 mld zł (do 10 proc. PKB).

Problem, który trzeba rozwiązać

Pozostało 95% artykułu
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Słodkie kłamstewka
Ekonomia
Spadkobierca może nic nie dostać
Ekonomia
Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny
Ekonomia
Polskie sieci mają już dosyć wojny cenowej między Lidlem i Biedronką
Ekonomia
Pierwsi nowi prezesi spółek mogą pojawić się szybko