Sejm przyjął budżet na przyszły rok. Po zakończonych w środę głosowaniach projekt trafi do Senatu. I choć senatorowie mają prawo do zgłaszania swoich poprawek, nikt nie spodziewa się, że będą to zmiany zmieniające kręgosłup budżetu. A właśnie takich oczekiwałoby coraz więcej obserwatorów poczynań Ministerstwa Finansów. Wczoraj Andrzej Malinowski, prezydent organizacji Pracodawcy RP, pytał: „Dlaczego resort finansów, dysponując (przynajmniej w założeniach) najlepszą bazą analityczną i dostępem do największej liczby danych i analiz ze wszystkich podmiotów zajmujących się gospodarką narodową oraz zatrudniając rzeszę urzędników, nie jest w stanie przygotować realnej ustawy budżetowej?". Bo właśnie co do realności założeń budżetowych na przyszły rok stawianych jest najwięcej znaków zapytania. Przypomnijmy, że najważniejsza ustawa dotyczące finansów publicznych opiera się m.in. na założeniach, że wzrost PKB w przyszłym roku wyniesie 2,2 proc., inflacja – 2,7 proc., wzrost spożycia ogółem – 5 proc., a stopa bezrobocia na koniec roku wyniesie 13 proc. Tymczasem większość analityków stawia na wzrost PKB rzędu 1,5–1,7 proc. (w tym np. NBP) i stopę bezrobocia bliższą 14 proc. Taka sytuacja oznacza znacznie mniejsze od przyjętych w projekcie budżetu na 2013 r. dochody kasy państwa, za to wyższe wydatki i co za tym idzie – o 15–20 mld zł większy deficyt.
Minister finansów Jacek Rostowski przekonywał wczoraj w Sejmie, że przygotowany przez rząd budżet jest bezpieczny, realny, a jeśli okaże się, że jest potrzebna nowelizacja, to resort ją przedstawi.
Czego można się spodziewać po takiej nowelizacji? Okazuje się, że na pewno nie powinniśmy oczekiwać wielkiego wzrostu deficytu budżetowego. Z dwóch powodów. Po pierwsze, o czym mało kto pamięta, a co jest dosyć istotne, budżet państwa podlega sankcjom wynikającym z przekroczenia przez dług publiczny I progu ostrożnościowego wynoszącego 50 proc. PKB. Oznacza to, że „na kolejny rok Rada Ministrów uchwala projekt ustawy budżetowej, w którym relacja deficytu budżetu państwa do dochodów nie może być wyższa niż relacja deficytu budżetu państwa do dochodów z roku bieżącego wynikająca z ustawy budżetowej". Ta relacja na 2013 r. wynosi ok. 11,9 proc. Jeśli resort finansów przy ewentualnej nowelizacji obniży dochody, musi jednocześnie obniżyć limit deficytu. I odwrotnie, gdyby chciał zwiększyć deficyt, musiałby także zwiększyć dochody, co wydaje się pozbawione racjonalnych podstaw.– Między innymi z tego powodu rząd będzie starał się „wypchnąć" jak najwięcej deficytu poza budżet państwa – komentuje Mirosław Gronicki, b. minister finansów. Jak? Zamiast zwiększać dotacje do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, może zwiększyć pieniądze, jakie ma mu oddać Fundusz Rezerwy Demograficznej lub „zmusić" FUS do finansowania się pod kreską, czyli zaciągania pożyczek. Może też powołać kolejny fundusz (na wzór Krajowego Funduszu Drogowego), które będzie realizował w innej formie różne wydatki budżetowe.
Takie sposoby nie uchronią nas jednak przed wzrostem deficytu całego sektora finansów publicznych. A to także nie leży w interesie resortu finansów. – Ministerstwu będzie zależeć, by przy ewentualnej nowelizacji skala rewizji deficytu całego sektora finansów była jak najmniejsza, bowiem chce uzyskać zniesienie ze strony Brukseli procedury nadmiernego deficytu – uważa Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku na Europę Środkowo-Wschodnią. Jego zdaniem, rząd będzie więc robił wszystko, by dziura w finansach nie przekroczyła 3,5 proc. PKB. To będzie wymagało jednak nadzwyczajnych rozwiązań. Zdaniem Beneckiego, takim posunięciem może być np. uznanie, że to ZUS ma być płatnikiem emerytur z OFE. – Oznacza to systematyczne przenoszenie kapitału zgromadzonego przez osoby, które będą przechodziły na emeryturę w przyszłym roku.?Dla FUS to możliwy, wynoszący ponad 10 mld zł, ekstrazastrzyk gotówki – mówi Benecki.