- Co my mamy na Tahiti? Przyrodę - tak, ocean -tak, ale żadnych bogactw naturalnych, które byłyby tak atrakcyjne biznesowo jak na przykład wielkie złoża niklu na Nowej Kaledonii - przyznaje Eric, Tahitańczyk nietypowy - szczupły, były legionista, obieżyświat, przewodnik i kierowca całodniowej wyprawy terenówką do górzystego wnętrza Tahiti Nui.
Na dnie wulkanu
Ten tahitański „park jurajski" to mniej znane, zaskakujące oblicze Polinezji. Porośnięte lasami deszczowymi zbocza wygasłego wulkanu, z którego narodziło się Tahiti, sięgają ponad 2000 m n.p.m, a ich prostopadłe, potężne zielone ściany opadają do liczącej 3 mln lat kaldery, dziś pełnej wodospadów, rzek, jeziorek. Często tu pada, nie ma upału, nad wodą mogą dokuczać meszki, pod nogami przewinie się 15-centymetrowy wij, ale wyżej w górach panuje intrygująca cisza. Wspinając się wąską terenową drogą przytuloną do zbocza, balansującą nad przepaściami, pełną gigantycznych dziur, szłam w zupełniej ciszy. Nie zaatakował mnie ani jeden komar. Nie słychać ptaków, nie zobaczy się żadnych zwierząt. Prawie żadnych. Najsmutniejszym widokiem, który zaskoczył i wrył się w pamięć, była szczenna suka, na granicy śmierci głodowej, spotkana przy jednym z odludnych jezior w środku kaldery. Jest tam ścieżka turystyczna z informacjami o polinezyjskiej mitologii więc codziennie zatrzymują się tu turystyczne jeepy, ale widać mało kto wspomoże wygłodniałego psa. Pozostawione przeze mnie i turystkę z Nowej Zelandii jedzenie nie mogło uratować suce życia. Co tu robiła, jak się tutaj znalazła? Nie wiem. Polinezja pełna jest psich nieszczęść. A Polinezyjczycy, choć ich psy nie trafiają na łańcuchy jak psy w „europejskiej" Polsce, nie wydają się być na ich los bardziej wrażliwi. Płowa suka siedziała wśród wysokich traw nie mając sił na ucieczkę. W jej spojrzeniu było wyłącznie cierpienie. Pewnie straciła cały miot. Powoli góry zasnuwał zmrok. Turyście odjechali. Umierający pies pozostał sam w ogromnym czarnym wnętrzu dawnego wulkanu.
Brando był pierwszy
Polinezję rozsławił Marlon Brando, żeniąc się z 19-letnią pięknością z Bora Bora z którą grał w „Buncie na Bounty" i kupując sobie kawałek raju. Jednak budowa nowoczesnego państwa ruszyła dopiero w 1996 r. Wtedy to Francuzi wprowadzili moratorium na próby atomowe na swoich pacyficznych atolach. Wcześniej kto chciałby inwestować w cieniu grzyba jądrowego? Eryk pamięta tamte czasy. Ma dużą wiedzą o swoim kraju, o górach, języku, korzeniach mieszkańców. Potrafi pokazać niezwykłe rośliny jak „kwiat czasu", który zmienia kolor od żółtego rano po pomarańczowy wieczorem. Zwraca uwagę na mahonię - szybko rosnące krzewo-drzewo sprowadzone na Polinezję przez Amerykanina Benjamina Smith, założyciela miejscowego ogrodu botanicznego. Dziś mahonia rośnie wszędzie i powoli zabija rodzimą dżunglę. Tak też było z Europejczykami. Zanim w XVIII w pojawili się na Tahiti, góry były zamieszkałe przez plemiona polinezyjskie. Dziś pozostały po nich rytualne kamienne platformy w pobliżu danych wiosek. W porównaniu z innym pacyficznym zamorskim terytorium Francji - Nową Kaledonią, Tahiti i pozostałe wyspy Polinezji (jest ich wraz z atolami 118) jest dużo biedniejsze, ma prowincjonalną stolicę Papeete otoczoną przez osiedla domów z blachy i dykty, których biedę maskuje tropikalna roślinność. To jeszcze nie slamsy, ale... trudno uwierzyć francuskim statystykom podającym, że w 2018 r na Tahiti dostęp do kanalizacji miało 84 proc., a do bieżącej wody - wszyscy z liczącej 284 tysiące populacji Polinezji. Tak jest tylko w wypadku telefonów komórkowych, których w kraju jest zarejestrowanych 280 tysięcy, a więc mają je wszyscy. Najgorzej jest z prądem, do którego dostęp ma jedynie 59 proc. mieszkańców Polinezji. Brakuje pomysłu i zachęt, by umożliwić ludziom produkcję prądu na własne potrzeby dzięki bateriom słonecznym na dachach domów czy postawionych w ogródku. Energia jest na pacyficznych wyspach dobrem drogim, bowiem władze nie potrafią głębiej sięgnąć po swoje naturalne zasoby.
Prąd z wody
W 1980 r w trudno dostępnym górskim wnętrzu Tahiti rozpoczęła się największa ówczesna inwestycja infrastrukturalna Polinezji - budowa systemu elektrowni wodnych, które dziś dostarczają jedną trzecią potrzebnego wyspie prądu. Na inwestycji w elektrownię zyskała turystyka, bowiem dzięki budowie zapór, przepompowni i tam powstały drogi dojazdowe, z których dziś korzystają firmy oferujące górskie safari. Eric pracuje w firmie Tahiti Safari Expedition od jej powstania czyli od lat 90 XX w. Wtedy to na Polinezję dotarła pierwsza prawdziwie duża turystyczna fala i szybko okazało się, że brakuje noclegów, sklepów, transportu, firm oferujących usługi dla coraz bardziej napierających turystów. Osiedle dla budowniczych elektrowni postawione pod szczytem Marau (1492 m), zostało zamienione na restaurację i bungalowy noclegowe. Dzisiaj wszystko to jest już mocno przeżarte przez wilgoć i czas, ale wciąż są chętni, by płacić 10-13 tys. franków pacyficznych (CFP - 1zł to 27,5 CFP) za noc z niespotykanym widokiem. Z restauracji wąska droga pnie się bardzo ostro na przełęcz, gdzie w skale przebity został 200-metrowy, nieoświetlony tunel na szerokość jednego samochodu. To też inwestycja na potrzeby pobliskiej elektrowni wodnej, dziś wykorzystywana na potrzeby turystyki. Po drugiej stronie tunelu otwiera się widok na liczne wodospady spływające z kilometrowych ścian kaldery, a zjazd do jeziora Vaihiria (tu jest kolejna elektrownia wodna) jest tak stromy, że zadowoli każdego miłośnika adrenaliny. A przecież Eric i inni kierowcy pokonują tą trasę codziennie. Czapki z głów. W Polinezji gdzie słońce świeci mocno przez większość roku, wykorzystanie energii odnawialnej sprowadza do niewielkiej liczby baterii słonecznych m.in. na budynku policji czy administracji. Według danych Electricite du Tahiti (EDT), 66,1 proc. prądu produkuje się z kopalin, 33,2 proc. dostarcza woda a zaledwie 0,7 proc. - OZE. Władze tłumaczą, że Polinezji na OZE nie stać, bo jest drogie. Dlatego 96 proc. potrzebnych Polinezji produktów naftowych jest importowana.
Lecą Amerykanie
W 2018 r na Polinezję przyleciało 216 tysięcy turystów (+9 proc. r/r). To wcale nie rekord. Osiemnaście lat temu było ich 255 tysięcy. Jedna czwarta z ubiegłorocznych gości to Amerykanie, którzy okupują najdroższe kompleksy hotelowe. Pod ich potrzeby działa dziesiątki firm, ale i turysta indywidualny znajdzie coś dla siebie. Na drugim miejsce wśród gości pacyficznego raju jest Europy (z czego 30 proc. przypada na Francuzów, a 10 proc. na Włochów), przed Japonią, Nową Zelandią i Australią Turystyce sprzyja też łatwość przekroczenia granicy; poza zaglądnięciem do paszportu i uśmiechem nic nie trzeba robić. Nikt nie sprawdza bagaży, ani nie stosuje głupich ograniczeń wwozu np. jedzenia, jak to ma miejsce w pobliskiej (5,5 h lotu) Nowej Zelandii. Niestety oferta wyspiarzy jest skierowana przede wszystkim do turystów bogatych i klasy średniej. Oferta ekonomiczna dla obieżyświatów z plecakami stanowi zaledwie 6 proc. wszystkich, podczas kiedy klasa lux to 66 proc. Wraz z przybyciem turystów zmieniła się gospodarka Polinezji, dotąd bazująca na rolnictwie, bo przecież w takim klimacie wszystko samo rośnie. Zniknęła większość plantacji wanilii. Ze 120 tysięcznej armii mieszkańców w wieku produkcyjnym w rolnictwie pracuje 10 tysięcy. Rozwija się natomiast rybołówstwo dzięki powiększonej do 370 km strefie przybrzeżnej.