Polska gospodarka hamuje od połowy 2018 r. i według NBP będzie hamować przez najbliższe trzy lata. Długi okres, w którym ujawniają się skutki osłabiania systematycznych sił wzrostu (przez np. obniżenie wieku emerytalnego, upartyjnianie firm, podwyższanie i komplikowanie podatków, regulacyjne tsunami, upolitycznienie wymiaru sprawiedliwości czy narastanie korupcji), okazał się nie taki długi. Nadszedł akurat wtedy, gdy rozlała się epidemia koronawirusa. Nasza gospodarka nie jest na nią przygotowana.
Pod koniec 2015 r. zmieniono stabilizującą regułę wydatkową, aby podnieść limit wydatkowy w 2016, a także szybciej go zwiększać w kolejnych latach. Gdyby nie ta zmiana, to od 2017 r. w finansach publicznych byłaby nadwyżka, która od 2018 kształtowałaby się na poziomie ok. 1 proc. PKB.
Zamiast nadwyżki mamy jednak duży – jak na tę fazę cyklu koniunktury – deficyt. Wedle planów rządu miał on wynieść, po wyeliminowaniu czynników jednorazowych, 52,2 mld zł (2,2 proc. PKB). W takim ujęciu byłby czwarty co do wielkości w UE i drugi wśród nowych krajów członkowskich – po Rumunii. Plany te jednak budowano na założeniu, że PKB urośnie o 3,7 proc.
Także bank centralny nie ma dużego pola manewru. Stopy procentowe są na rekordowo niskim poziomie – takim jak w latach 2014–2016, kiedy poziom cen się obniżał. Ale teraz wróciła inflacja. W nadchodzących miesiącach powinna ona co prawda zelżeć dzięki niskim cenom ropy na rynkach światowych oraz za sprawą obniżek cen w sektorach najbardziej dotkniętych przez epidemię i generalnego słabnięcia popytu. Jednak tempo spadku inflacji będzie w dużym stopniu zależeć od tego, co stanie się z kursem.