3 grudnia TK oddalił wątpliwości prezydenta, jednak tego samego dnia o północy i tak część przepisów unijnych weszła w życie. Powstało zamieszanie.
Na pakiet składały się m.in. rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady przyznające pasażerom prawo do odszkodowań za odwołane i opóźnione pociągi oraz dyrektywa zakładająca od 2010 r. liberalizację przewozów międzynarodowych, wykonywanych przez obcych przewoźników, z prawem kabotażu, czyli zatrzymywania się na stacjach wewnątrz innego kraju.
Skoro 3 grudnia Polska nie przyjęła własnych regulacji, zaczęło obowiązywać wprost rozporządzenie unijne o odszkodowaniach. Rząd planował tymczasem zwolnić z obowiązku wypłaty odszkodowań przewoźników wykonujących przewozy miejskie, podmiejskie i regionalne oraz przesunąć ten obowiązek w połączeniach krajowych dalekobieżnych co najmniej do połowy 2011 r. Niestety, po opublikowaniu wyroku Trybunału i druku w Dzienniku Ustaw odszkodowania przepadną.
Szkoda, że pasażer kolejny raz przegrywa. Świadomość prawna Polaków nie jest duża, nie należało zatem obawiać się zalewu wniosków o odszkodowania. Poza tym nie jest normą spóźnianie się pociągów powyżej 1 czy 2 godzin, a takie są progi odszkodowań. Dobrze chociaż, że InterCity zdecydowało się z nieprzymuszonej woli dawać vouchery za opóźnienia swoich najdroższych pociągów. Intencje też są ważne!
Dyrektywa o częściowym uwolnieniu rynku powinna być wprowadzona ustawą. Niezrealizowanie tego warunku i nieuregulowanie kwestii dostępu do rynku polskiego przewoźnikom pasażerskim UE, oznacza że przewoźnicy nie mają w Polsce określonych warunków świadczenia usług i wyznaczonej instytucji, która regulowałaby tę działalność. Minister infrastruktury powinien stworzyć bowiem kryteria, które określą czy planowany przewóz jest usługą międzynarodową i czy przewoźnik może prowadzić przewozy kabotażowe. Brak prawa daje możliwość skarżenia naszego kraju za zaniechanie działań. Tyle tylko, że na razie zainteresowania naszym rynkiem ze strony kolei niemieckich czy czeskich brak.